Recenzja filmu

Bękarty wojny (2009)
Quentin Tarantino
Eli Roth
Brad Pitt
Mélanie Laurent

Wojenna ścieżka mistrza

"Chyba wyszło mi arcydzieło!" – taką kwestią, wypowiadaną przez jednego z głównych bohaterów, kończy się najnowsza produkcja Tarantino. Nie mam pojęcia, czy to zwykły przypadek, czy reżyser
"Chyba wyszło mi arcydzieło!" – taką kwestią, wypowiadaną przez jednego z głównych bohaterów, kończy się najnowsza produkcja Tarantino. Nie mam pojęcia, czy to zwykły przypadek, czy reżyser adresował to zdanie do widza z myślą o samym sobie. Jeśli ktoś myśli, że kino pisane przez duże K to filmy Bergmana lub Lyncha, a wyznacznikiem dobrego filmu jest to, że nie za bardzo wiemy, o co w nim chodzi, nie oglądał najwyraźniej lub po prostu nie lubi filmów Quentina Tarantino. Otóż to reżyser, który pojawił się znikąd i nagle na początku lat 90. szybko zyskał popularność. Jego debiutem filmowym były "Wściekłe psy", jednak Bóg wie, co by się stało, gdyby scenariusz nie wpadł w ręce Harveya Keitel, który był już wtedy szanowanym i lubianym aktorem. Zagrał w nim główną rolę, na dodatek pełnił funkcję koproducenta, a jego nazwisko było główną atrakcją na plakatach filmu. Kilka lat później Tarantino nakręcił "Pulp Fiction" – kamień milowy w swojej karierze. Przy okazji stworzył nowy gatunek kina – połączył film gangsterski z wielowątkowym dramatem, to wszystko podsycił czarnym (czasem bardzo czarnym) humorem. Jego późniejsze produkcje nie były tak dobre, jak te pierwsze. Z niecierpliwieniem czekałem więc na jego nowy film – "Bękarty wojny".
Michael Fassbender
Jest to opowieść podzielona na pięć rozdziałów. Każdy z nich przedstawia inne wydarzenia, jednak historie postaci przeplatają się. Film zaczyna się na początku lat 40-tych, "W okupowanej przez nazistów Francji" (bo tak brzmi tytuł pierwszego rozdziału), gdzie SS-man Hans Landa (Christoph Waltz) szuka ukrywających się Żydów. Już ten rozdział ustala wysoki poziom filmu; składa się bowiem z jednego dialogu, jednak emocjonującego bardziej niż niejeden horror. W późniejszych epizodach poznajemy następnych bohaterów. Są to m.in.: okrutny i doświadczony, jednak sprawiający wrażenie tępego porucznik Aldo Raine (Brad Pitt), który organizuje oddział tytułowych bękartów (złożony nota bene z Żydów amerykańskiego pochodzenia), mający za zadanie tępić nazistów; właścicielka francuskiego kina, Shohanna (Mélanie Laurent), która musi ukrywać swoje żydowskie pochodzenie; niemiecki bohater wojenny (Daniel Brühl), który nie może się pogodzić, że zdobył sławę, zabijając ludzi; angielski agent specjalny (Michael Fassbender) oraz niemiecka aktorka (Diane Kruger). Losy wszystkich bohaterów spotkają się w punkcie kulminacyjnym, czyli, jak na ironię, w sali kinowej.

Jeśli ktoś zaledwie pół roku temu powiedziałby mi, że Quentin Tarantino nakręci film wojenny, którego akcja toczy się wokół zamachu na Hitlera, tylko popukałbym się palcem po głowie. Jednak dziś nie wyobrażam sobie, by ktoś inny mógł nakręcić "Bękarty…". Oczywiście z zasady było wiadomo, że nie powstanie ani kolejny wierny wydarzeniom z ówczesnego okresu film historyczny, ani epicki film typu "Cienka czerwona linia" przeznaczony dla pacyfistów lub refleksyjnych moralistów. W "Bękartach…" sama fabuła nie jest bardzo ważna, ale jedno nazwisko lub zdarzenie może wnieść dużo do filmu, dlatego trzeba oglądać obraz uważnie i zwracać uwagę na dużo szczegółów. Z drugiej strony można się przygotować na kawał porządnego kina akcji połączonego z nietuzinkowym humorem, co stanowi gratkę dla każdego fana kina Tarantino i nie tylko. Radzę się nastawić na odrobinę mocniejsze sceny, które mogą być nie w smak fanom produkcji typu "Kiedy Harry poznał Sally".
Joel Coen
"Co słyszałeś o naszym koledze?" - pyta postać grana przez Brada Pitta niemieckiego żołnierza. "Lubi bić Niemców pałką" – odpowiada. Nie mam zamiaru opisywać następnych scen, jednak można się domyślić ich treści. Nie jest tajemnicą, że Tarantinowskie filmy słyną z dużej ilości przemocy i wulgarnego języka. Niektórzy krytykują to, inni (w tym ja) uważają ową przemoc za dzieło sztuki. Zaczerpnął coś z kina braci Coen. Przemoc w jego filmach ma za zadanie przedstawić w krzywym zwierciadle stereotyp filmów akcji z lat 80 oraz pojawiających się w nich postaci (w większości bezmyślni twardziele). "Bękarty…" to na pewno nie parodia, przynajmniej nie w takim stopniu jak "Pulp Fiction" czy "Jackie Brown", jednak jest w nich coś ironicznego. Po pierwsze, Niemcy nie są przedstawieni jako bezmózgie manekiny, które tylko czekają na śmierć z rąk dobrego Amerykanina. Przeciwnie, postać zagrana przez Christopha Waltz jest piekielnie inteligentna, a do bohatera odtwarzanego przez Daniela Brühla czujemy niemal sympatię. Tarantino z lekką ironią podchodzi do działań aliantów. Nawet to, że zdejmują faszystom skalpy lub wycinają im swastyki na czole, jest przedstawione w komediowy sposób. Także postać Brada Pitta, porucznika z wysuniętą "szczeną", opowiadającego beztrosko o zabijaniu i okrucieństwie, nie grzesząc przy tym inteligencją, wywołuje uśmiech na twarzy widza.

"Walczenie w lokalu umieszczonym w piwnicy ma wiele wad. Po pierwsze: trzeba walczyć w piwnicy" – mówi Aldo. W filmie są drobne potknięcia, jestem jednak prawie pewno, że Tarantino nie skorygował ich specjalnie. Dam przykład: jak Żydówka może być piękną blondynką o zielonych oczach lub dlaczego właścicielka kina nie wie o premierze głośnego niemieckiego filmu. Potknięcia tego typu mnożą się na każdym kroku.

Tarantino ma niezwykłą zdolność zaginania czasu. Robi film ponad dwu i pół godzinny, ale seans zdaje się kończyć się po czasie dwa razy krótszym. Musiał skrócić film o ponad 30 minut pod wpływem krytyki w Cannes, co jednak uważam za błąd.

O tym, że filmy Quentina są niesamowicie dopracowane technicznie, nie muszę chyba wspominać. Dużo statycznych, długich ujęć i brak nerwowych cięć w montażu sprawiają, że kolejne ujęcia nie męczą ani nie nudzą widza. Nie lubię filmów, gdzie obraz jest zbyt dynamiczny (przykładem jest "Człowiek w ogniu", który musiałem oglądać "na raty"), zadaniem operatora to pokazanie jak najbardziej szczegółowo świata filmowego. Autorem zdjęć jest Robert Richardson, który "wygryzł" Andrzeja Sekułę. Na pochwałę zasługuje również muzyka Ennio Morricone. Utwory mistrza zdecydowanie się wyróżniają, jednak nie zabrało także porządnego rocka.

Oczywiście grzechem byłoby nie powiedzieć o kreacjach aktorskich. W filmach Quentina zawsze toczy się wojna charakterów oraz dochodzi do niezwykle zaciętych potyczek aktorskich. Tym razem nie pojawił się nikt ze starej ekipy Tarantino (H. Keitel i S. L. Jackson użyczyli głosy wykorzystane w offie). Nie mogę tego zaliczyć do minusów. Nigdy nie przepadałem za Timem Rothem i nie chciałem oglądać po raz setny zbliżeń na nogi Umy Thurman, więc zaangażowanie do projektu kogoś innego dało dużo filmowi. Pragnąłbym także pochwalić Quentina za to, że Francuzi rozmawiają po francusku, a naziści po niemiecku. Bo ile można oglądać produkcje, w których członkowie dzikich afrykańskich plemion mówią między sobą czystą angielszczyzną, a Mojżesza gra hollywoodzki aktor z akcentem z Nowego Jorku. Tak naprawdę po angielsku jest 1/3 filmu. Wracając do aktorów… Fenomenalnie zagrał Christoph Waltz, jako przesiąknięty złem nazista wypadł chyba najlepiej. Miło mnie zaskoczył Brad Pitt, który niepodważalnie pokazał swoje aktorskie możliwości. Tak naprawdę na jego barkach spoczywa cały ciężar filmu i, choć nie jest postacią pierwszoplanową, zdecydowanie najbardziej utkwił mi w pamięci. Wyśmienicie zagrała również Mélanie Laurent (która nie znała angielskiego, gdy zaczynały się zdjęcia do filmu). Wobec jej bohaterki możemy mieć mieszane uczucia, co charakteryzuje postać złożoną i niejednowymiarową. Rola w "Bękartach…" dała bilet do Hollywood tej francuskiej aktorce. Nieźle też spisuje się Daniel Brühl, znany najbardziej z roli w "Good Bye Lenin!". Oglądając go, mamy dylemat: "Czy nazista może być dobry?" Na drugim planie pojawiają się Eli Roth, bardzo słaby reżyser ("Hostel"), aczkolwiek prywatnie przyjaciel Tarantino, Diane Kruger, Til Schweiger (oklaski!) oraz Mike Myers. Rozczarował mnie Michael Fassbender. Po genialnej roli w "Głodzie" Steve'a McQueena nastawiłem się, że wypadnie równie dobrze, jednak ten zgrał po prostu przeciętnie.

Film Tarantino nie polecam ludziom nastawionym na masowe superprodukcje. Jeśli nie lubisz jego produkcji albo nie rozumiesz filmów bez wątku miłosnego, to lepiej weź książkę Stephanie Meyer. Ja jednak będę pozostawał przy swoim zdaniu. "Bękarty wojny" to film genialny i ponadczasowy, a za 10 lat będzie klasyką w tym samym stopniu, co "Pulp Fiction".

Polecam z całego serca!
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Kiedy do mediów przedostały się pierwsze informacje o planowanym najnowszym projekcie Quentina Tarantino,... czytaj więcej
Najnowszy film Quentina Tarantino "Bękarty wojny" już teraz, zaledwie kilka tygodni po premierze... czytaj więcej
Quentin Tarantino - to nazwisko przebrzmiewające głośnym echem przez branżę filmową, budzące tyle samo... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones