Recenzja filmu

Baby boom czyli Kogel Mogel 5 (2024)
Anna Wieczur
Grażyna Błęcka-Kolska
Dorota Stalińska

I o czym tu deliberować?

"Baby boom" jest prawie tak samo zły jak poprzedni film, ale jakby mniej drażniący.
Recenzencka przyzwoitość nakazywała mi dotrwać do końca seansu, choć oglądając ten zlepek paździerzowych skeczy, miałem szczerą ochotę wyjść z kina. 

Gdy pięć lat temu wybrałem się na "Miszmasz, czyli kogel-mogel 3", w myślach ciskałem w twórców gromami, bo dylogia Romana Załuskiego i Ilony Łepkowskiej jest dla mnie kultowa (wiem, źle się ta historia zestarzała, ale cóż), a cytaty z niej mam wpisane w kod genetyczny. "Zenuś, aby spokojnie, nie bądź taki wyrywny!" – mogłaby mi zalamentować wtedy Pani Solska. Zrealizowany po trzydziestu latach sequel okazał się rozczarowujący i słaby, ale nie był końcem świata. Tym – zgodnie z tytułem – okazała się czwarta część – na którą spuszczę zasłonę milczenia. A zatem gdy poprzeczka leży wciśnięta w ziemię, trudno, aby piąta odsłona była jeszcze gorsza. "Baby boom" jest więc prawie tak samo zły, ale jakby mniej drażniący. Wyjść w trakcie filmu chciałem nie z powodu rozsierdzenia kalaniem komediowej marki, ale zwyczajnego znudzenia. Pokrewieństwo tego kalejdoskopu bełkotliwej pstrokacizny z "Koglem-moglem" jest mniej więcej takie jak stryjecznego wuja szwagra drugiego męża babci Wolańskiej z Kasią Solską, główną bohaterką pierwszej części serii.


"Koniec świata" pożegnał nas lawiną mniej lub bardziej nagłych ślubów, które tylko pozornie zwiastowały koniec sagi (albo przynajmniej jakieś trzy dekady przerwy). A skoro ślub, to mus jest, żeby i dzieci były. Chcecie dziecka? To macie gromadkę – oto tytułowy baby boom. Gdy młodym Zawadom, Agnieszce (Aleksandra Hamkało) i Marcinowi (Nikodem Rozbicki) rodzi się synek, ciągłe kwilenie przerasta świeżych rodziców. Niespodziewanie wybawieniem okazuje się wujek, Piotruś Wolański (Maciej Zakościelny), jako że na jego ramieniu niemowlę od razu zaznaje spokoju. Piotruś, który ledwie wprowadził się z żoną Marlenką (Katarzyna Skrzynecka) oraz teściami do wystawnego dworku (przekształcanego w stylu "jakby luksusowo" i "jakby w bardzo złym guście"), zdaje sobie sprawę, że też chce mieć potomka. Tylko problem w tym, że Marlenka raczej już w ciążę nie zajdzie. Trzeba będzie zastosować środki nadzwyczajne. Tymczasem w okolicy zaczyna kręcić się młoda kobieta w zaawansowanej ciąży. Co to za galimatias nam się szykuje?

Kogoś chyba zabrakło. Katarzyna Łaniewska zmarła przed premierą czwartej części, z kolei Ewa Kasprzyk jako Barbara Wolańska, komediowe serce sagi, w piątej części się nie pojawiła – fabularnie sprowadzono ją do piskliwego głosu w słuchawce telefonu (czyżby przybijała piątkę z Kim Cattrall aka Samanthą Jones?). A Kasia i docent Marian Wolański? O dziwo w "Baby boomie" są, ale jeśli komuś się parę razy podczas seansu oczy zamkną, można ich przeoczyć. Postaci Grażyny Błęckiej-Kolskiej i Zdzisława Wardejna zostały sprowadzone do tła, a co więcej nie mają tu żadnej sprawczości i praktycznie pozostają poza główną intrygą. A szkoda, bo w całym tym zakalcu Błęcka-Kolska jako jedyna z obsady wydaje się na swoim miejscu. Czuć, że to ta sama Kasia, która w starej dylogii tak dobrze i subtelnie partnerowała komediowym szarżom Kasprzyk czy Małgorzaty Lorentowicz. Wprawdzie nowa trylogia uczyniła z niej bohaterkę zupełnie nieciekawą, jej sceny niemal wyzbyte są z humoru, a sparowanie z safandułowatym naukowcem pozostaje mocno dyskusyjne, ale jednak ten duet miał tyci potencjał. Jednym z nielicznych w miarę udanych gagów jest scena spaceru Kasi i Wolańskiego po łące przy pozaekranowym akompaniamencie walca z "Nocy i dni". Muzyka przekształca się w dzwonek telefonu – to Barbara, eksżona niegdyś wiecznie susząca Marianowi głowę. Można się uśmiechnąć. Tak na trzy sekundy.


Nie kopie się leżącego, ale twórcy i dystrybutorzy "Baby Boomu" sami się o to proszą, zresztą film raczej na siebie zarobi. "Komedia taka jak dawniej" – głosi reklamowy slogan na koszmarnych plakatach do każdej z nowych części. To dopiero żart! Albo cynizm. Bo o ile dałoby się uwierzyć w coś w stylu "O Boże, jak oni kręcą w tym kraju", "To jest jakby film. I komedia poniekąd" albo "Młodzi muszą po swojemu" (choć twórcy to żadni młodzi), to koło "komedii jak dawniej" to nawet nie stało. A mogło. Zawiązanie głównego wątku, czyli ciąży Agnieszki oraz narodzin wnuka Kasi i Mariana, mogło prowadzić do względnie zabawnego sequelo-reboota "Galimatiasu, czyli Kogla-mogla II". Oczami wyobraźni widzę młodych rodziców robiących nalot dziadkom we wsi Brzózki oraz wciągnięcie w wiejski wypoczynek Piotrusia z naręczem dzieci oraz Marlenki i ekscentrycznej matki ubranej w panterkę, cekiny i różowe boa. Brzmi banalnie? Chleb z wodą i cukrem? No i dobrze – pyszota! Siłą kontynuacji filmu z 1988 było bowiem proste odwrócenie schematu pierwszej części i eksploatacja jej najmocniejszych kart – charyzmatycznych postaci drugiego planu zestawionych w nowych konfiguracjach. Jako główną oś fabularną mieliśmy więc przyjazd miastowych na wieś i zderzenie dwóch światów, różnych jak złota medalistka Pusia i reszta piesków, które się z nią "ładnie bawiły". "Baby Boom" miał szansę raz jeszcze opowiedzieć tę przaśną historię, wykrzesując tym samym jakiekolwiek iskry nostalgii, a osadzając nowe postacie w znanym schemacie, mógł przy okazji uchwycić teraźniejszość w obyczajowym lustrze (pozdrowienia dla "Rancza"). Film Anny Wieczur mógł być "Koglem-moglem: Odrodzeniem", przyzwoitą komedią pomyłek, a nie tylko pomyłką.

Zawiązanie akcji "Baby Boomu" miało jeszcze jeden jasny punkt. Niestety zgasł, nim zdążył cokolwiek rozświetlić. Pamiętny finał "Galimatiasu" – gorzki happy end, w którym zapłakana Kasia obwieszcza rodzinie, że jest w ciąży, wiedząc, że studia nauczycielskie po raz kolejny wyślizgują jej się z rąk – znajduje tu swoje symboliczne zadośćuczynienie. Synowa Kasi, Agnieszka, też dowiaduje się, że spodziewa się dziecka, jednak tuż po obronie doktoratu. Czasy jednak są łaskawsze dla głodnych wiedzy bohaterek.  


Przytyków do filmu starczyłoby na kolejnych kilka akapitów jadowitej tyrady. Nie rozumiem taj nagłej przemiany infantylnego Piotrusia (Pana) w empatycznego i zaskakująco odpowiedzialnego mężczyznę. Trudno było też po raz drugi znieść nieśmieszny ponglish jego ekranowej teściowej (Dorota Stalińska), polegający na wypowiadaniu skrzeczącym jazgotem kwestii dwa razy (raz w quasi-angielskim, raz po polsku z quasi-akcentem, "Mamy big trouble, duży problem!". Katarzyna Skrzynecka jako lambadziara o złotym sercu była raczej zaletą trzeciego "Kogla-mogla", ale tutaj jako postać niemalże pierwszoplanowa staje się nieznośną karykaturą. Do tego wszystkiego dorzućmy niemalże docu-soapowy styl filmu, montażowe niechlujstwo (zwłaszcza duble złożone tak, że zawodzi ciągłość materii w ramach sceny), które może uszłoby w telewizyjnej operze mydlanej, ale nie w kinie.

"Miszmasz" w 2019 roku rozbił bank – na dużym ekranie obejrzało go prawie 2,5 miliona widzów. Widocznie strategia nostalgii zadziała na naszą ciekawość. Kolejna odsłona dwa lata temu zgromadziła już jednak niespełna 800-tysięczną widownię. Czy było to tylko pocovidowe osłabienie frekwencji, czy jednak efekt rozczarowania słodkożółtkowym renesansem? Okaże się niebawem. Mam też nadzieję, że niezależnie od zysków i opinii "Baby Boom" nie będzie miało więcej rodzeństwa. I że decyzja ta będzie jakby nieodwołalna.
1 10
Moja ocena:
1
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones