Recenzja filmu

Baranek Shaun Film. Farmageddon (2019)
Will Becher
Richard Phelan
Justin Fletcher

Owcy

Na ten cyrk patrzy się świetnie, bo przesyca go analogowa pomysłowość i stare dobre wiktuały gatunkowe: kręgi w zbożu, Strefa 51 ukryta w myjni samochodowej, "coś" chowające się w krzakach,
Nie latający spodek, tylko pizza. Taka z podwójnym serem, dodatkowym sosem i kolorową posypką. Za kuriera na motorku robi Steven Spielberg – człowiek, który w latach 80. z powodzeniem udomowił UFO, a w "Parku jurajskim" nakarmił raptory sushi z żywej krowy. Gdyby owce z "Farmageddonu" wiedziały, jaki sprytny filmowy kucharz im patronuje, na pewno byłyby zdegustowane – no bo dlaczego nikt ich nie zaprosił na wspólną wieczerzę z dinozaurami?! Nie zjeść wszystkiego, nie wystrzelić w powietrze kolegi, nie pojeździć kombajnem i nie pomóc obcej cywilizacji wrócić do domu – to przecież totalna obraza wełnianego majestatu.



Przy czym pizzy i Spielberga nie wyciągnąłem sobie z rękawa. Druga część pełnometrażowych przygód baranka Shauna to pasza zmiksowana z easter eggów: mniej lub bardziej dyskretne nawiązania do klasyki s-f znajdziemy tutaj w co drugiej scenie, a prym wiedzie autor "E.T." i "Bliskich spotkań trzeciego stopnia". Od placka zaczyna się natomiast cała plastelinowa eskapada. Wygłodniałe owce, zbanowane za owczy pęd przez hardkorowego służbistę psa Bitzera, wysyłają Shauna z misją podłączenia się do internetu i zamówienia pizzy. Głodna jest także Lu-La, pilotka statku kosmicznego, który rozbił się niedaleko farmy. Pastelowa kosmitka – skrzyżowanie ośmiornicy z teletubisiem – z pustych pudełek po placku wślizguje się do owczej zagrody. A chwilę później – również do owczych serc, bo ubaw jest z nią konkretny. Potrafi na przykład z nieludzką precyzją naśladować dźwięki otoczenia. Albo przenosić przedmioty siłą woli. I tak początek paranormalnych żniw przyprawi o palpitację serca resztę gospodarskiego inwentarza, a farmera skłoni do poszukiwania nowych źródeł gotówy.


Jest przy tym "Farmageddon" świetnie zaprojektowaną kulą slapstickowej energii, do czego brytyjskie Aardman Animations zdążyło nas już przyzwyczaić. Wejście w konwencję Nowej Przygody i spotkań z obcymi cywilizacjami staje się okazją do obnażenia śmieszności wielkich filmowych tradycji, a jednocześnie – do wyznania im miłości. W niemocie i chaplinowskiej dosłowności wszystkie rzeczy są tutaj określane przez swoje najbardziej zewnętrzne, stereotypowe właściwości. Lu-Lę tropi więc Ministerstwo Wykrywania Obcych, a jej pracownicy, ludziki w żółtych laboratoryjnych uniformach, to w istocie pozbawione ciał kombinezony: w nich śpią, sprzątają, jedzą i radykalnie się nie wyróżniają. Jakiś rodzaj indywidualności wykazuje tylko szefowa – fanatyczna kosmitożerczyni o twarzy i wyprostowanej sylwetce agentki Scully. Rządowi funkcjonariusze łażą więc z detektorem kosmicznych uchodźców, a w tym samym czasie mieszkańcy miasteczka wariują na punkcie UFO, zamieniając spodki i pizze w dochodowe kosmiczne franczyzy. Farmer zaprzęga owce do niewolniczej pracy przy budowie parku tematycznego. Z dykty, desek i kubłów na śmieci powstaje paździerzowa scenografia filmu klasy Z, gdzie kurczaki wcielają się w roboty, a na scenie samotny aktor – w dziwacznym biblijnym uniesieniu – odgrywa pierwsze spotkanie człowieka z obcą cywilizacją. 


Na ten cyrk patrzy się świetnie, bo przesyca go analogowa pomysłowość i stare dobre wiktuały gatunkowe: kręgi w zbożu, Strefa 51 ukryta w myjni samochodowej, "coś" chowające się w krzakach, paranormalna zadyma w supermarkecie. "Baranek Shaunspełnia przy tym podstawowe założenia animacji familijnej: dynamiczny i spójny scenariusz pochwyci uwagę dzieciaków, a inteligentne gagi i nawiązania nie dadzą się nudzić dziadersom. Jeśli z czymś faktycznie przegięto, to z poziomem międzygwiezdnej słodyczy. Teletubisiowatość Lu-Li czasami bywa drażniąca o tyle, że wydaje się konsekwencją nadmiernej troski – tak jakby każda kosmiczna inność i dziwaczność, w rodzaju wielkich oczu i pomarszczonej skóry E.T., miała wystraszyć najmłodszych widzów i zapewnić im serię nieprzespanych nocy. Nie mam tylko pewności, czy wata cukrowa z innej planety nie wyda im się z kolei zbyt dziecinna i średnio przystająca do cokolwiek zgrzebnego świata Aardmanowskich animacji. Przydałoby się pociągnąć tych kosmitów dodatkową, ciemniejszą kreską – tak dla zdrowia. No ale bez tego też da się żyć. W końcu na tej farmie dzieją się Rzeczy. A bez Rzeczy – fantastycznych, przegiętych, niecodziennych – owce tracą paszę do działania. Bez nich wszystko staje bezbarwne. I proste jak zwitek wełny. 
1 10
Moja ocena:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones