Recenzja filmu

Black Adam (2022)
Jaume Collet-Serra
Marek Robaczewski
Dwayne Johnson
Aldis Hodge

Oszukać przeznaczenie

Z dużej chmury mały deszcz: pomimo skali sugerującej ostatni blockbuster świata, "Black Adam" to w gruncie rzeczy zlepek najbardziej zgranych gatunkowych klisz; film, w którym każda minuta trwa
Dobry pomysł – shazam! – kiepski film. Takie czary tylko w Hollywood. Zrodzona z miłości do komiksowego pierwowzoru adaptacja przygód superzłoczyńcy z uniwersum DC Comics to rzadki przypadek kina, w którym namiętność okazuje się kiepskim doradcą: szczerość z jakiegoś powodu przypomina marketingowy cynizm, z kolei zamiłowanie do wizualnego ekscesu idzie ramię w ramię z niechęcią do ryzyka. Efekt jest nieszczególny, choć przewiduję, że ilekroć Czarny Adam napręży mięsień trójgłowy, gdzieś na świecie zadźwięczy kasa fiskalna. 



O możliwość realizacji filmu Dwayne Johnson starał się kilka lat. Początkowo antybohater miał dzielić ekran z Shazamem, lecz aktor upierał się, że Black Adam jest, dosłownie i metaforycznie, zbyt szeroki, żeby kotłować się w ciasnym kadrze z konkurencją. Moc przerobowa Johnsona – multimilionera, filantropa, przedsiębiorcy i alpinisty – pozwoliła wcielić ideę solowego filmu w życie, z kolei jeden z najlepszych najemników pracujących w Hollywood, Jaume Collet-Serra, miał być jej sprawnym, choć pozbawionym autorskich ambicji egzekutorem. Z dużej chmury mały deszcz: pomimo skali sugerującej ostatni blockbuster świata, "Black Adam" to w gruncie rzeczy zlepek najbardziej zgranych gatunkowych klisz; film, w którym każda minuta trwa sto dwadzieścia sekund oraz dżemik z komiksu, rozsmarowany na odgrzanym kotlecie tak cienko, że prawie go nie widać. 

W teorii Adam to chłop, z którym chciałoby się pójść na piwo. Ma swoje kozackie powiedzonka, używa śmigłowców do gry w bule, a status czarnego charakteru przechodzącego emocjonalną reedukację czyni go atrakcyjnym filmowym tworzywem. W praktyce jest dość nudnawy i naprawdę trudno winić tu samego Johnsona, który robi to, co potrafi najlepiej, czyli prawi mądrości barytonem, łypie spod byka i spaceruje przed kamerą z gracją spiżowego posągu. To raczej kwestia tragicznego tekstu, którego nie obroniliby Laurence Olivier i Philip Seymour Hoffman, grając bohatera na zmianę. Wybudzony z trwającej setki tysięcy lat hibernacji Adam nie zostaje wpisany ani w opowieść o trudach adaptacji (nie wymagam, żeby od razu kręcić "Gości, gości", jednak pojedyncze spostrzeżenie, że tysiące lat przed Chrystusem nie było luster, to trochę za mało), ani w ciekawą patriarchalną relację (całość na silniku "Terminatora 2": małoletni rewolucjonista, substytut zmarłego syna, uczy go powiedzonek i suszy mu głowę, ilekroć Adam wyśle na łono Abrahama jakiegoś nieszczęśnika). Gdy śmiga po ekranie jako piorun kulisty i masakruje wrogów z miną urzędnika skarbówki, można mu sporo wybaczyć. Lecz wbrew pozorom, to nie jest jego ulubione zajęcie. Na nasze nieszczęście, najbardziej lubi introspekcję. 


Nie będę ukrywał, że podoba mi się ton "Black Adama": trąby jerychońskie, patos, zmagania bogów, w których stawką jest życie ludzi, kosmicznych mrówek. Ale ton nie ma nic wspólnego ze słowem, a film napisany jest po pijaku. Niektóre postacie, jak budżetowa Lara Croft (Sarah Shahi), służą wyłącznie ekspozycji. Jeszcze inne – casus Atom Smashera (Noah Centineo) i Cyclone (Quintessa Swindell) – nie mają w filmie nic do roboty. Są też takie, których potencjału po prostu żal (siwy Pierce Brosnan wygląda toczka w toczkę jak komiksowy Doctor Fate, lecz jego kreacja ociera się o parodię). Nie pomnę nawet wątku pojedynku na przyrodzenia z niejakim Hawkmanem (Aldis Hodge) oraz grubo ciosanej metafory amerykańskiego imperializmu, która zamienia "Black Adama" w najlepszą komedię roku. Gdy ciemiężeni przez kolonizatorów mieszkańcy fikcyjnego państewka podnoszą dłonie w geście solidarności, wiwatują w ekstazie wśród gruzów stolicy i ruszają ze sztachetami na piekielne legiony, można dostać czkawki. Dawno nie było blockbustera, w którym sednem niepodległościowych idei byłaby radość płynąca z bezrefleksyjnej destrukcji. Nawet nieśmiertelne pytanie o śmiertelność, a konkretniej o balans supermocy oraz rezonującą z nim fabularną stawkę, nie jest w filmie stematyzowane. Trudno oprzeć się wrażeniu, że każda decyzja jest dla bohatera kwestią kaprysu, nie zaś efektem jakichś zmagań, trudności, przewartościowania priorytetów.   

Sceny akcji są nudne jak flaki z olejem, efekty specjalne to średnia krajowa, a całość toczy się do napisów końcowych jak wóz z węglem. W ramach nagrody pocieszenia dostajemy kilka świetnie zainscenizowanych momentów (można je zliczyć na palcach jednej ręki), zabawę w wyłapywanie nawiązań do innych produkcji z filmowego uniwersum DC oraz samego Johnsona, któremu trudno odmówić pasji i zaangażowania. Cóż, za mało tego na kino. Jednak wystarczająco dużo, by życzyć mu powodzenia przy sequelu.
1 10
Moja ocena:
4
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones