Recenzja filmu

Cięcie! (2022)
Michel Hazanavicius
Romain Duris
Bérénice Bejo

Metoda Zombiesławskiego

Reżyser tnie ostrzem satyry ze zmiennym szczęściem. W swoich tezach dotyczących gustu masowej widowni oraz rynku łamiącego kręgosłupy młodym i zdolnym filmowcom jest spóźniony o jakieś dwie albo
Talent plus pomysł podzielić przez ciężką pracę równa się: gówno. Takiej matematyki uczy w swoim najnowszym filmie Michel Hazanavicius. By zilustrować wzór na artystyczną porażkę, która może być jednocześnie moralnym sukcesem oraz świadectwem wiary w konsolidującą siłę kina, używa konwencji filmu o zombie, czy raczej – filmu o realizacji mikrobudżetowego zombie movie. Trzeba być dobrym reżyserem, żeby nakręcić naprawdę zły film – przekonuje twórca "Artysty". Nic dziwnego, że przez całą karierę kręci filmy średnie. 

Zaczyna się od końca. Chłopak gryzie dziewczynę, ta wraz z ostatnim tchnieniem wyznaje mu miłość, krew bryzga na podłogę, kurtyna. Ale coś tu nie gra – posoka przypomina ketchup, martwe tkanki wyglądają jak przeterminowane pesto, a łzy są nieco zbyt gęste, ledwo spływają po policzku. Reżyser (Romain Duris) dostaje furii, lży dziewczynę, potem bije chłopaka, w końcu wybiega z rozczochranym włosem. Kierowniczka planu (Berenice Bejo) próbuje uspokoić sytuację, ale ponieważ w życiu interesuje ją wyłącznie krav maga, jedynie ją podkręca. Zza kadru słychać złowróżbne charczenie, kamera lata jak opętana, raz jest muchą na ścianie, innym razem nadpobudliwą uczestniczką wydarzeń. Wszystko płynie w jednym, nieprzerwanym ujęciu, zawstydzającym Emmanuela Lubezkiego, ale na pewno nie operatorów rodzimych wesel. 

Naraz, kula rozedrganych emocji wtacza się z hukiem do jeszcze jednej "kuchni filmowej", a scenarzyści robią kolejną pętelkę – plan, który obserwowaliśmy, również był inscenizacją (i naprawdę trudno uznać to za spoiler, skoro oświetlenie, montaż oraz reżyseria sugerowały raczej wczesne filmy braci Matwiejczyk niż nowe dzieło faceta, który trzyma na półce Oscara). Historia niskobudżetowego horroru klasy B staje się autotematyczną opowieścią o niedolach życia człowieka z kamerą. Oto telewizyjny fachura od reklam i ckliwych dokudram (znów – Romain Duris) staje przed największym wyzwaniem w karierze: francuskim remakiem japońskiego show, w którym – na żywo i bez cięć montażowych – banda filmowców-partyzantów próbuje nakręcić film o zombie. Jak nietrudno się domyślić, życie i ekranowa fikcja są tu jak stosik naleśników, gdyż "Coupez!" to przeróbka japońskiego komediohorroru "Jednym cięciem" Shin'ichiro Uedy, który opowiada o podobnym przedsięwzięciu; filmu znacznie lepszego, choć, żeby oddać sprawiedliwość twórcom francuskiej wersji, skromniejszego koncepcyjnie. Pomysł, talent, ciężka praca. Będzie dobrze. 

Hazanavicius tnie ostrzem satyry ze zmiennym szczęściem. W swoich tezach dotyczących gustu masowej widowni oraz rynku łamiącego kręgosłupy młodym i zdolnym filmowcom jest spóźniony o jakieś dwie albo i trzy dekady. Z kolei w swojej krytyce binarnego podziału na sztukę niską i wysoką idzie na skróty. W usta jednego z bohaterów wkłada wprawdzie tyradę o zombie jako metaforze najróżniejszych rzeczy – od żarłocznego kapitalizmu przez odczłowieczenie i utratę wolnej woli po wyparte w kulturze atawizmy. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że z pistoletem przy skroni, raczej postawiłby pieniądze na Jacques'a Tatiego niż na George'a Romero. I wbrew pozorom, jest to poważny zarzut. "Coupez!" nie przynosi tego szczególnego rodzaju frajdy, która bywa efektem ubocznym najlepszych gatunkowych dekonstrukcji. Żeby się z czegoś pośmiać, trzeba to kochać lub nienawidzić. Tymczasem Hazanavicius, bez względu na to, czy sięga po nieme evergreeny, pulpowe kino szpiegowskie czy francuską nową falę (w najlepszym w karierze filmie o Godardzie), traktuje cudze filmy jak eksponaty w muzeum. 

Całość rozkwita natomiast w momentach, gdy reżyser zdejmuje nogę z hamulca i zamienia sam proces powstawania filmu w thriller, dramat oraz komedię pomyłek w jednym (z domieszką humoru fekalnego, który na canneńskich salonach jest  zawsze w cenie). Są tutaj nie tylko fantastycznie przesterowane role (w ciałach Duris i Bejo kotłują się chyba wszystkie demony slapsticku) oraz efektowne operatorskie solówki, ale i trochę ciepła oraz parę sensownych metatekstowych refleksji. Choćby prawda o kinie, które staje się doświadczeniem społecznym oraz przestrzenią kolektywnej wrażliwości znacznie wcześniej niż zwykliśmy sądzić.

"Tanio, szybko, przyzwoicie" – taką reżyserską dewizą chwali się główny bohater i cóż, trudno oprzeć się wrażeniu, że nieźle opisuje ona również twórczość Hazanaviciusa. Lubię jego lekkie, pastiszowe kino, choć, nieodmiennie, stawka jest w nim trochę za niska, a poziom miłości własnej – nieco zbyt wysoki. Konkluzja, że kina nie da się sprowadzić do matematycznego wzoru, brzmi w jego ustach szczerze. Co oczywiście nie zmienia faktu, że będzie próbował.
1 10
Moja ocena:
6
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones