Recenzja filmu

Diuna: Część druga (2024)
Denis Villeneuve
Artur Kaczmarski
Timothée Chalamet
Zendaya

Potęga myśli

Żeby było jasne: "Części drugiej" wciąż daleko do miana typowego blockbustera, napakowanego akcją, ale jest to też film, który nie stracił niczego z refleksyjnej duszy poprzednika i ogląda się go
„Wypowiedziana czy nie, myśl istnieje i ma swoją moc. Frank Herbert, "Diuna"

Gdyby ktoś postanowił na parę tygodni przed udaniem się do kina na film Denisa Villeneuve wypożyczyć z biblioteki pierwowzór książkowy, niemal na pewno by się okazało, że nie ma egzemplarzy i trzeba poczekać parę miesięcy lub zakupić powieść. Nie ma w tym nic zaskakującego - od premiery pierwszej "Diuny" popularność serii poszybowała w górę. Jednak powodem tego zainteresowania jest nie tylko film (choć miał na to wpływ), bo jest adaptacją powieści Franka Herberta, która mimo że została napisana przed kilkudziesięciu laty, to podjęte w niej tematy nie straciły zupełnie nic ze swojej aktualności. Parafrazując początkowy cytat, myśl wypowiedziana przez Herberta wciąż istnieje i z pewnością ma swoją moc, inspirując przy tym kolejnych twórców. Jednym z nich stał się sam Villeneuve, który postanowił nakręcić adaptację swojej ukochanej powieści.

Nie miał on prostego zadania. Musiał w końcu zmierzyć się z prawdziwą legendą literackiej fantastyki, która przy tym nigdy nie należała do łatwych materiałów w przeniesieniu na duży ekran (przekonał się o tym choćby w przeszłości David Lynch). Dzieło Herberta jest pełne filozoficznych myśli, wypowiadanych często w głowach bohaterów, czy długich opisów wizji Paula. Presja była tym większa, że po premierze poprzednich filmów przez wielu Villeneuve był uważany za tego jedynego, który zdoła z sukcesem zekranizować powieść. Ostatecznie w przypadku pierwszej części udało mu się wyjść z tego pojedynku z tarczą, chociaż z pewnością nie był to też film skierowany do szerokiej masy widzów. Jak jednak sama wspomniała Chani pod koniec pierwszej części: „To dopiero początek”. Teraz czekał twórców prawdziwy test. Czy zatem "Diuna: Część druga" to pokaz geniuszu Villeneuve'a, który zdołał w pełni oddać myśl Franka Herberta, czy też może ugiął się pod jej ciężarem?


Chociaż pierwsza "Diuna" spotkała się z pozytywnymi opiniami zarówno ze strony krytyków jak i publiczności, to nie tylko nie było to widowisko skierowane do szerszej publiczności, ale wręcz wielu widzów odrzuciło je od samego początku. Ci mniej gryzący się w język powiedzą, że był to film idealny do tego, by się na nim... przekimać. To mocne stwierdzenie, które przez niektórych używane jest jako złośliwość, ale kryje się w nim ziarno prawdy. Niezależnie bowiem od podejścia do sposobu przedstawiania świata i bez tego "Diuna" nie była filmem idealnym, a jednym z jego największych problemów było właśnie nierówne tempo akcji – do momentu zamachu na księcia Leto film choć powolny, był składny, potem zaś zamiast rozwijania postaci stawiał bardziej na kolejne wizje Paula, które mimo że są niezbędne dla zrozumienia sensu historii, to zbyt często wybijały z seansu. Był to jeden z paru powodów dla których mimo sukcesu artystycznego "Diuna" okazała się porażką finansową. Przy okazji tworzenia kontynuacji Villeneuve dokonać musiał zatem pewnych zmian, także i w strukturze filmu. A jak wypadły? Niemal wyłącznie na plus. Żeby było jasne: "Części drugiej" daleko do miana typowego blockbustera, napakowanego akcją, ale jest to też film, który nie traci prawie nic z refleksyjnej duszy poprzednika, a przy tym ogląda się go z większym zaangażowaniem od początku do samego końca.

Przed kinową premierą w sieci pojawiało się wiele opinii na temat drugiej "Diuny" porównujących ją do "Dwóch wież", czy "Imperium kontratakuje". I chociaż tego rodzaju porównania są z całą pewnością wielką chlubą dla pracy Villeneuve'a i jego zespołu, to nie do końca były one trafione, a wręcz mogły sprawić, że część widzów wybierających się na seans będzie liczyć na wybuchowe sci-fi z ogromem akcji. Od razu więc trzeba coś powiedzieć: podobnie jak i w książkowej wersji widz nie uświadczy scen na miarę bitwy na planecie Hoth, czy o Helmowy Jar. Bo tym „Diuna” nigdy nie była. Oczywiście, to epicka historia z wielką stawką, potężnymi rodami i technologią, ale Herbert wykorzystał wątek konfliktu między rodami do poruszenia aktualnych tematów. I Villeneuve oddaje w pełni tą złożoność powieści, poruszając w filmie wiele wątków – począwszy od dziedzictwa, poprzez wyzysk ekologiczny i wykorzystanie władzy do własnych pobudek, a skończywszy w końcu na temacie wiary. I to właśnie wątek religijny wybrzmiewa tu najmocniej. Paul ogłoszony bowiem przez zakon Bene Gesserit wśród Fremenów jako przyszły Mesjasz, zwraca na siebie ich uwagę, którzy z większą lub mniejszą wiarą w jego wybraństwo śledzą każdy jego czyn, wypatrując cudów. Tak wielką władzę można wykorzystać na różne sposoby – może posłużyć do zbudowania nowego „Raju”, ale równie dobrze pociągnąć za sobą fanatyków, którzy będą niszczyć wszystko w imię „wiary”. Minęło tyle lat od powstania książki, a to wciąż prawda - przerażająca, ale jakże ważna, by o niej głośno mówić. Tym bardziej trzeba docenić filmową "Diunę", bo w momencie wydania książki spora część czytelników nie odczytała jej przekazu, przez co pod wpływem złości Herbert napisał drugą część, czyli „Mesjasza Diuny”. Villeneuve także skupia się na tym wątku, ale przedstawia go w sposób bardziej przystępny dla szerszej publiczności.


Zachwyceni mogą się poczuć także i Ci, którzy wyczekiwali części drugiej głównie z chęci przeżycia w kinie niezwykłego audiowizualnego doświadczenia. Bo chociaż scenariuszowo Villeneuve i Spaihts ograniczyli tutaj ekspozycję świata na rzecz rozwinięcia historii i centralnych w niej postaci, z pomocą swojej niezwykle utalentowanej ekipy stworzyli potężne i zapierające dech w piersiach widowisko, o którego stronie wizualnej będzie się mówiło przez wiele, wiele lat w kontekście jednego z najpiękniej nakręconych filmów w historii. Wbrew pozorom (wynikającym głównie ze zwiastunów), akcja nie pędzi na złamanie karku, lecz pozwala na chwilę zatrzymania i podziwiania potęgi planety. Każdy z twórców odpowiedzialnych za stronę wizualną wpłynął z osobna na stworzenie tak unikalnego doświadczenia – dźwięk, montaż, efekty specjalne, scenografia - wszystko jest tutaj na najwyższym poziomie. A scena ujeżdżania przez Paula czerwia to istne apogeum tejże maestrii – ogromne, pędzące stworzenie o rozmiarze na kilkaset metrów, podmuchy piachu lecące prosto w oczy i powodujące przy tym olbrzymi hałas... tego nie da się aż opisać słowami, to trzeba doświadczyć samemu.

Słowem wspomnieć też trzeba o ścieżce dźwiękowej – w końcu Hans Zimmer za soundtrack do części pierwszej otrzymał drugiego Oscara w karierze. W drugiej odsłonie jego muzyka nie wybija się już może tak często na pierwszy plan jak np. przy utworze „Leaving Caladan”, ale nie stanowi tła i świetnie współgra z akcją na ekranie. Część motywów się przeplata, ale nie ma w tym nic złego, bo tworzą ciągłość z pierwszą częścią, a i tak wciąż można znaleźć tu wiele perełek na przykładzie „Beggining are such delicate times”, czy „Lisan al Gaib”, a zwłaszcza na długo pozostanie w głowie widza piękny miłosny motyw „A time of quiet between the storms”, który wzbudzić może skojarzenia z „Now we are free” z "Gladiatora". Warto przesłuchać, każdy znajdzie w tym soundtracku coś dla siebie. Najwyższe wyrazy uznania pod tym względem należą się jednak przede wszystkim operatorowi – Greig Fraser w poprzedniej odsłonie zachwycił, ale w "Części Drugiej" przeszedł samego siebie – bo to jeden z najlepszych operatorskich popisów w historii kina. Szczególnie w pamięci widzów zostaną sceny na rodzimej planecie Harkonnenów, Giedi Prime. Każda z nich to z osobna audiowizualne arcydzieło, a zwłaszcza zachwycająca jest scena walki gladiatorów, gdzie znów ukazał się geniusz Frasera, który ujęcia czarno-białe postanowił nakręcić w podczerwieni, tak żeby sprawiały wrażenie „antysłońca”. Efekt wyszedł znakomicie, podobnie jak i pochód wojsk Harkonnenów, inspirowany propagandowymi dokumentami Leni Riefenstahl.


Sukces filmu nie byłby jednak możliwy bez udziału dwóch osób. Pierwszą z nich jest sam reżyser, Denis Villeneuve. W pierwszej części wykreował on niezwykle surowy i bogaty świat, lecz w miejsce rozwoju postaci i intrygi politycznej postawił na liczne ekspozycje, których w 3 akcie było za dużo i w efekcie film mógł przynudzać, co odbiło się na jego wyniku w box-office. Ewentualne powstanie części trzeciej było zatem uzależnione od wyniku finansowego części drugiej. Wyzwanie zrobiło się jeszcze bardziej wymagające: Teraz musiał stworzyć nie tylko udaną adaptację powieści Herberta, ale też adaptację, która trafi do szerszego grona widzów. I choć na pozór wydawało się być to misją niemożliwą, ostatecznie udało mu się znaleźć złoty środek. "Część Druga" nie traci bowiem niczego z psychologicznego tonu części pierwszej, ale jednocześnie akcja jest w nim bardziej skondensowana, a widz nie ma problemów z odczytaniem symboliki scen. Nawet same wizje Paula, jakże kluczowe dla jego historii, w pierwszej "Diunie" sprawiały wrażenie wydłużonych teledysków na Arrakis. Tutaj z kolei widz może faktycznie odczuć, jakby był ich uczestnikiem, a dzięki temu jest bardziej zaangażowany w historię. Villeneuve nie zapomina przy tym o rozwinięciu świata Arrakis. Cały 1 akt to fantastyczny proces poznania kultury Fremenów: pokazanie ich zwyczajów, rozróżnienie między szczepem północnym, a południowym, czy specjalne stworzenie języka fremeńskiego z podziałem na dialekt północny oraz południowy – cała ta ambicja reżysera w rozwijaniu świata na miarę największych sag sprawia, że w trakcie filmu można autentycznie poczuć jakby się zostało przeniesionym do innego świata. Co jednak najważniejsze, ta historia zyskuje także pod względem emocjonalnym. Po pierwszej części nieraz można było usłyszeć głosy, że film może i jest piękny, ale też pusty i bez emocji. I znów jest w tym ziarno prawdy, bo poprzez postawienie na ekspozycję zabrakło emocjonalnej strony historii. O "Części Drugiej" nie można zaś powiedzieć tego samego. Świetnie wypada choćby wątek romantyczny Paula i Chani, których chemia jest w końcu wyczuwalna – scena wspólnego fremeńskiego chodu pod osłoną nocy ponownie może pozostać na długo w pamięci widza.

Całość znakomitej pracy Villeneuve’a dopełnia druga najważniejsza postać filmu, a więc Timothée Chalamet - odtwórca głównej roli, księcia Paula, przez Fremenów uznawanego za przyszłego Mesjasza, a w tym wszystkim zwykłego chłopaka, który stracił ojca i przyjaciół i w tym konflikcie próbuje odnaleźć własną ścieżkę – do wymierzenia sprawiedliwości, ale i zaznania spokoju. Ten konflikt wewnętrzny syna Leto pomiędzy chęcią zemsty, a pomocą Fremenom w książce był fundamentalny dla całej sagi i nie inaczej sprawa ma się w przypadku filmowej wersji, co w pełni oddaje Chalamet. W przypadku pierwszej części sprawdził się dobrze jako element obserwacji dla widza, lecz był on też stonowany i nie zawsze można było uwierzyć w jego emocje. Tutaj w pełni pokazuje swój talent. Jego przemiana ze skromnego i spokojnego chłopaka w mężczyznę i utalentowanego lidera wypada wiarygodnie, a najbardziej błyszczy on w scenach, gdy pokazuje tą niejednoznaczność i antyczny wręcz tragizm swojego bohatera. Z pozoru opanowanego Paula bije charyzma, która jest w stanie pociągnąć za sobą ludzi, ale przy tym wzbudzić i obawy. Fantastycznie wypada pod tym względem zwłaszcza jedna z jego przemów – pokaz potęgi słów i aktorstwa.


Nie tylko jednak sam Chalamet, ale i reszta obsady świetnie wywiązuje się ze swojej roboty. Wielką wagę w mają zwłaszcza postacie kobiece, które są kluczowe dla historii Paula Atrydy, ale swój cel często osiągają działając na pozór w jego tle. I tak jak casting Chalameta do głównej roli mógł wzbudzić wątpliwości, podobnie było i w przypadku Zendayi, wcielającej się w obiekt westchnień Paula, a zarazem dzielną wojowniczkę Fremenów, Chani. W przypadku części pierwszej nie miała okazji, by się pokazać, co wynikało głównie ze struktury fabuły, gdzie poza wizjami Paula pojawiła się dopiero na koniec 3 aktu. Sam Villeneuve obiecywał, że w "Części Drugiej" Chani będzie jedną z ważniejszych postaci. I tak jest, a Zendaya pokazała, że nie jest wcale „disneyową gwiazdeczką”, a utalentowaną aktorką. Jej relacja z Paulem wypada wiarygodnie, a i bez niego jest silną bohaterką – ale nie w tym oklepanym schemacie „girl power” - to wojowniczka, ale z własnym kodeksem wartości, urokiem dziewczyny i mądrością kobiety. W końcówce pojawia się jednak problem z jej postacią, gdzie zachowanie Chani choć uzasadnione, sprowadzone jest do pokazywania tej samej miny, a wprowadzone zmiany kłócą się z książkami. Je też można zaobserwować u drugiej najważniejszej postaci dla Paula, czyli jego matki, Jessiki. W porównaniu do pierwszej odsłony, jest w niej więcej z Bene Gesserit niż matki Paula. Przemiana ta zachodzi zbyt gwałtownie, ale jest przekonywująca tym bardziej, kiedy tak znakomicie jej emocje oddaje Rebecca Ferguson, z której jednego spojrzenia da się wyczytać więcej niż milion słów.

Pozostałe postacie drugoplanowe również spełniają swoją rolę na ekranie, zapadając mniej lub mocniej w pamięci widza. W zasadzie nie ma tu nietrafionego castingu, lecz w przypadku tak rozległego dzieła, nie każdy otrzymał wystarczająco dużo czasu, co może wzbudzić pewien niedosyt. Nie dotyczy to najbliższych sojuszników Paula, bo zarówno jego nauczyciel i mistrz walki Gurney Halleck (Josh Brolin) ma wpływ na historię i w końcu możemy poznać także jego osobiste motywacje (a dodatkowo dostaje szansę zagrania utworu na balisecie! Choć 10 sekund to wciąż mało…), jak i uczciwy, bojaźliwy wódz Stilgar w świetnym wykonaniu Javiera Bardema, który pomaga w rozluźnieniu gęstej atmosfery, a jednocześnie jego postać stanowi sama w sobie ważne ostrzeżenie – mają co pokazać na ekranie. Cieszy także powrót Charlotte Rampling, z której jak zawsze bije ogromna siła oraz pojawienie się innej członkini Bene Gesserit, Lady Margot Fenring – Léa Seydoux pojawia się na zaledwie parę scen, ale jest w nich hipnotyzująca.


Większy niedosyt można wyczuć w przypadku Imperialnego rodu Corrino (choć i w książce nie było go zbyt wiele). Sama Florence Pugh wykorzystuje swój czas i w przypadku powstania części trzeciej będzie jej znacznie więcej, ale już w przypadku Imperatora Shaddama można poczuć dość spore rozczarowanie. Przy obsadzeniu w jego roli tak wielkiego aktora, jakim jest bez wątpienia Christopher Walken, można było oczekiwać więcej, bo z jego Imperatora bije… ogromne zmęczenie i brak energii. Znacznie więcej werwy pojawia przy członkach rodu Harkonnenów. Ich okrutny, prosty charakter wraz z tak surowymi warunkami, panującymi na ich rodzimej planecie Giedi Prime, nabiera większego sensu, lecz ponownie można odczuć po seansie niedosyt i chęć lepszego ich poznania. Zaboleć to może zwłaszcza fanów książki w przypadku Barona Harkonnena. Skarsgård ponownie wykonał kawał doskonałej roboty, wyciskając z każdej sceny ile się da, ale niestety przez wycięcie obecnych w książce knowań z Rabbanem, które uzasadniały jego inteligencję, i ograniczenie ich jedynie do poleceń „Uciskaj mocniej”… Pozostawia to niedosyt. Podobnie jak postać samego Rabbana. Dave Bautista zagrał dobrze, lecz nie ma jak się wykazać poza ciągłymi wrzaskami i lękiem – jasne, w książce Rabban to tchórz, ale miał też swój rozum i był bardziej złożoną postacią. Tutaj tego zabrakło.

Tym więc, który zdecydowanie najbardziej wyróżnia się na drugim planie jest Austin Butler jako psychopatyczny, a przy tym niezwykle inteligentny i na swój demoniczny sposób też pociągający bratanek Barona, Feyd-Rautha. Przed seansem pojawiały się porównania jego roli do tej Javiera Bardema z "To nie jest kraj dla starych ludzi", czy Jokera śp. Heatha Ledgera. I choć te porównania są wielkim wyróżnieniem, ale są krzywdzące, bo Feyd-Rautha nie pojawia się w filmie tak często jak wspomniana dwójka ikonicznych złoczyńców. A mimo to w każdej scenie z miejsca całą skupia wyłącznie na sobie całą uwagę widza, który czuje, że gdy tylko pojawi się Feyd-Rautha to… stanie się coś mocnego. Butler dodaje też tutaj sporo od siebie, choćby przez fantastyczną modulację głosem, by przypominać swojego filmowego wujka. A jego występ na arenie to już na stale zostanie zapamiętany jako jedno z najlepszych wprowadzeń złoczyńców do filmu. Aż chciałoby się, by było go jeszcze więcej.


Nie było to jednak możliwe z prostego powodu. Jak przyznawał sam Villeneuve w wywiadach, z finalnej wersji filmu musiał wyciąć dużo scen. Może to spowodować niezadowolenie wśród fanów książki Herberta, bo te zmiany mają znaczący wpływ na fabułę. Czy więc "Diuna: Część Druga" to wierna adaptacja? Niezupełnie. Ale można zadać inne pytanie: czy to udana adaptacja? I w tym przypadku można już bez cienia wątpliwości odpowiedzieć: Tak. Oczywiście, zmiany się pojawiają, ale większość z nich jest uzasadniona i dla zwykłego widza, który nie zna książki, nie sprawiają wrażenia wciśniętych na siłę (a piszę to jako ogromny fan powieści). Pewne wątki zostały uproszczone, ale za to inne wzbogacone. Świetną decyzją było choćby samo silniejsze zarysowanie roli zakonu sióstr Bene Gesserit – w książce odgrywają one od początku ważną rolę, ale kluczowe okazują się dopiero w kolejnych częściach. Dzięki tej zmianie sens całej sagi „Diuny” z miejsca staje się bardziej zrozumiały. Ponadto, poświęcono więcej czasu na poznanie kultury Fremenów, czy rozwój relacji między Paulem, a Chani. Jedną z trudniejszych decyzji było zaś samo przedstawienie siostry Paula, Alii – w książce obserwowaliśmy ją w drugiej połowie książki jako małe dziecko, które delikatnie mówiąc było niezwykle świadome jak na swój wiek. Przy tak realistycznym podejściu do książki takie jej ukazanie byłoby więc zupełnie bez sensu. Stąd decyzja o skróceniu przeskoku w czasie w celu pokazania jej jako płodu ma swój sens, choć znów kłóci się z tym jak Alia została przedstawiona w kolejnych częściach książkowych.

Jeśli więc w filmie pojawiają się pewne mankamenty, to przez dłuższy czas są one na tyle małe, że w niczym nie odbierają przyjemności z oglądania. Jedyne uwagi w kontekście wierności pierwowzorowi dotyczą całkowitej absencji dwójki postaci - Thufira Hawata, mentata księcia Leto, i hrabiego Fenringa, skrytobójcy, a zarazem najwierniejszego przyjaciela Imperatora. Zwłaszcza brak tego pierwszego zaboli fanów książki, bo jego wątek podwójnej gry był jednym z najciekawszych w całej powieści. Przez blisko zatem 3/4 filmu można i tak odczuć wrażenie obcowania z arcydziełem, a przynajmniej świetnym widowiskiem. A mimo to koniec końców "Diuna: Część Druga" może pozostawić po sobie spory niedosyt, bo po pewnej kulminacyjnym dialogu z udziałem Paula następujący 3 akt sprawia wrażenie… niepełnego i tylko „dobrego”. I tak jak przedtem wycięte sceny i wątki nie rzucały się w oczy, tak tu są już wyraźnie zauważalne i nietrudno odnieść wrażenia, jakby z finału wycięto połowę materiału. Jest on za szybko poprowadzony, a wątki wielu postaci domknięte od niechcenia. Cierpią na tym zwłaszcza postacie przeciwników Paula – zarówno Imperator jak i Harkonnenowie (poza może jedynie Feyd-Rauthą) są potraktowani po macoszemu, a zwłaszcza żal zmarnowanego Barona Harkonnena. Stąd też, co zaskakujące, do drugiej "Diuny" więcej uwag będą mieli fani książek, dla których liczne zmiany w stosunku do pierwowzoru nie tylko wypadną na minus, ale mogą wydać się też po prostu zbędne, podczas gdy widzowie nieznający książek ich nawet nie zauważą. Na obronę Villeneuve'a powiedzieć trzeba jedno – to jest wciąż mocny i dobry finał, ale można było z niego wyciągnąć jeszcze więcej.


Gdyby ktoś spytał mnie po seansie o opisanie za pomocą jednego słowa "Diuny: Części Drugiej" bez wahania bym odpowiedział: „Wielki”. Denis Villeneuve stworzył istnie epickie widowisko, które uderza widza swoim ogromem – wizualnego zachwytu, bogactwa świata przedstawionego, skali wydarzeń i wielowymiarowej historii, To wszystko sprawia, że finalnie jest to jedynego rodzaju piękne filmowe doświadczenie, które trzeba zobaczyć na jak największym ekranie. Jasne, nie jest to też dzieło perfekcyjne, bo przez przycięty 3 akt można po seansie poczuć Villeneuve na naszych oczach zatriumfował, dokonując przy tym rzeczy niezwykłej: uchwycił sens książki w taki sposób, że będzie on zrozumiały dla szerszej publiczności.

W jednej ze scen w trakcie rozmowy Imperatora ze swoją jedyną córką Irulaną zaniepokojony władca rozważa różne pomysły na to jak stłumić bunt Fremenów, rozszerzający się przez pojawienie się w ich szeregach nowego wybrańca. Jednym z nich jest użycie siły, na co księżniczka odpowiada mu: „Nie doceniasz mocy wiary”. Słowa te na pozór będące upomnieniem przed pochopnym działaniem, jeszcze dobitniej podkreślają, jak wielka jest potęga wiary, ale i płynące za nią zagrożenia. Aby jednak narodziła się wiara, potrzeba przedtem myśli – zapalnika, który ją pobudzi i sprawi, że poniosą ją ludzie. W 1965 roku podobnie kluczową myśl zaszczepił w czytelnikach Frank Herbert – myśl, na której zrozumienie część ludzi potrzebowała powstania kolejnych części, ale która niosła za sobą sporo mądrości i jest ponadczasowa. A teraz za sprawą Villeneuve'a będzie dalej obecna, bo na nowo wypowiedziana przez niego ma wielką moc. Nie pozostaje więc nic jak się cieszyć, że za sprawą tego filmu wielu ludzi zapragnie teraz poznać bliżej świat Herberta, a widzowie mogli doświadczyć takiego pokazu potęgi kina. Potęgi Diuny.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nic nie boli, tak jak "Diuna". I nikt nie wie o tym lepiej niż Alejandro Jodorowsky. Cóż to był za pomysł... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones