Recenzja filmu

Enys Men (2022)
Mark Jenkin

Tożsamość wyspy

Przed seansem usłyszałem od znajomego dwie rzeczy: że "Enys Men" to arcydzieło i że film Jenkina jest horrorem. Cóż, nie jest ani jednym, ani drugim. Ale będę się upierał, że właśnie dlatego jest
Gdybym był złośliwy, mógłbym napisać, że "Enys Men" to film, którego bohaterka przez bite pięćdziesiąt minut zapisuje w notatniku jedno zdanie, by w pięćdziesiątej pierwszej minucie zapisać inne. To wszystko prawda, mamy nawet zbliżenie na notatnik i plumknięcie pianina, co urasta na ekranie do rangi eksplozji nuklearnej. Ale tak jak podobny skrót nie oddaje skali artystycznych ambicji reżysera Marka Jenkina, tak i łatka zakochanego w starym kinie impresjonisty nie zamyka rozmowy o jego wyjątkowej twórczości – nieodmiennie zawieszonej pomiędzy muzealną przeszłością X Muzy a niosącą rewizję klasycznych gatunków przyszłością.

Kobieta z notatnikiem (wykuta w marmurze Mary Woodvine) mieszka na tytułowej, odizolowanej od świata wyspie (w oryginale "men" wymawia się "mejn", co w Kornwalii oznacza ni mniej, ni więcej tylko wyspę "kamienną"). Nie ma imienia, na liście płac figuruje jako Ochotniczka, zaś jej dzień wypełniają rutynowe czynności związane z doglądaniem lokalnej flory. Niebo ma kolor spleśniałego twarogu, potężne fale tłuką o brzeg, trawa kołysze się złowróżbnie, a kobieta drepcze w zaklętym kręgu – z chatki na smagane wiatrem klify, potem do transformatora, nad studnię i znów do chatki. Przed zachodem słońca powtarza dziwaczny rytuał, zrzuca kamień w głąb wyschniętej czeluści, nasłuchując, czy uderzy o dno. Ów stan napięcia i niepewności nieuchronnie udziela się widzowi. Bohaterka mogłaby kontemplować cumulusy przez pięć minut, dwie godziny albo cztery dni i nie zrobiłoby to większej różnicy – Jenkin opanował do perfekcji sztukę trzymania nas w stanie hipnozy; jasne, gdzieś na granicy snu, ale jednak hipnozy.   

W swoim poprzednim filmie, nie do końca udanej "Przynęcie", reżyser opowiadał o gentryfikacji rybackiego miasteczka językiem starego kina – film wyglądał trochę jak wczesne obrazy Guya Maddina, a trochę jak "Nanuk z Północy". Akcja "Enys Men" rozgrywa się w latach 70., a sam film sprawia wrażenie, jakby nakręcono go w niemowlęcym okresie folk-horroru. Szesnastomilimetrowa taśma prowokuje oczywiste skojarzenia z eksperymentalnym kinem o paradoksalnej klaustrofobii otwartych przestrzeni, ale dla Jenkina to tylko punkt wyjścia. Jest przecież również idealnym narzędziem do tego, by pokazywać obumieranie materii. W optyce reżysera przyroda na wyspie pozostaje dzika i nieokiełznana, ale znajduje się rownież w fazie rozkładu, być może tlen odbierają jej narzędzia, przedmioty i inne wytwory człowieka (kręcone zresztą z podobnym namaszczeniem). Na temat samotności głównej bohaterki – zestawionej dość klasycznie z obłędem – pracuje cała scenografia, eksplikują go wszystkie wizualne metafory, z montażem atrakcji na czele; psychizacja krajobrazu obejmuje tu nawet pozorny azyl, czyli spowite mrokiem bądź zalane krwistoczerwonym światłem mieszkanie kobiety. To chyba najszlachetniejsza folk-horrorowa narracja: opowieść o przyrodzie starszej niż człowiek, mściwej, niedającej się okiełznać, żądającej ofiar. 

Pytania o to, co kryje się za efektowną fasadą, nawet nie chcę zadawać. Kino Jenkina raczej nie stymuluje mnie intelektualnie. Jest natomiast najpełniejszą realizacją czegoś, co nestor polskiego dokumentu i mój wykładowca Kazimierz Karabasz nazwał niefortunnie "ciszą w drewnie" (albo, jeśli wolicie, "nastrojem miejsca"). Zdanie, które bohaterka zapisuje w notatniku, mówi o pojawieniu się wyprysków na pielęgnowanych przez nią kwiatach. Taki wyprysk może być w zasadzie wszystkim – metafizycznym zagrożeniem, chorobą psychiczną, demonami przeszłości, samotnością. Niepotrzebne skreślicie sami, to ten rodzaj kina, w którym intuicja widza jest punktem wyjścia i dojścia. 

Przed seansem usłyszałem od znajomego dwie rzeczy: że "Enys Men" to arcydzieło i że film Jenkina jest horrorem. Cóż, nie jest ani jednym, ani drugim. Ale będę się upierał, że właśnie dlatego jest filmem tak interesującym. Sygnalizując spore ambicje (i spełniając tylko część z nich), nawiązując do klasyków (i często wypadając blado na ich tle), żonglując najróżniejszymi gatunkami (które nie zawsze się przegryzają) Jenkin tworzy nowy, autorski język. Warto zajrzeć na jego prywatną wyspę. 
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones