Recenzja filmu

Epicentrum (2014)
Steven Quale
Richard Armitage
Sarah Wayne Callies

Wyznania

Gwarantuję, że więcej emocji czeka przy schlapanym deszczem oknie we własnym przytulnym mieszkaniu podczas letniej nawałnicy.
Walczyliśmy z kosmitami. Śledziliśmy wiedźmę i trolla. Odwiedziliśmy szpital psychiatryczny oraz rodzinkę nękaną przez demona. Byli też zombie, seryjni mordercy i kanibale. Z poetyki niedojrzałego found footage można wycisnąć jeszcze mnóstwo dobrego kina. Co prawda, są tacy, którzy żerują na sprawdzonym pomyśle od kilku lat, ale Steven Quale do spółki z Johnem Swetnamem ruszyli - na złość wszystkim - pod wiatr.

Realizm wynikający ze sposobu realizacji i perspektywa podążania za potężnym żywiołem na ramieniu łowcy burz - już na wstępie budzą dreszczyk emocji. Rzut amatorskiej kamery na zniszczone osiedla. Trzaskające pioruny. Wyrzucane w powietrze samochody. Realizator z niebezpiecznie wysokim tętnem. Brzmi świetnie? Niestety. Tylko w teorii. Quale przegrał z żywiołem. Fikcja zwyciężyła rzeczywistość.

   


"Epicentrum" to melodramat z elementami kina katastroficznego. Pierwszy plan dzielą aż cztery "ekipy". Czuć tutaj drętwą rękę scenarzysty, który zamierzał stworzyć silną więź emocjonalną między widzem a swoimi bohaterami. W efekcie są to węzły pokaźne, ale - jednocześnie - bardzo wątłe. Dla Swetnama synonimem sympatycznej osobowości jest surowy ojciec borykający się ze śmiercią żony i samotnym (problematycznym) wychowywaniem synów, młoda matka, która dla "garści drobniaków" musi poświęcić godziny spędzane z pięcioletnią córką, oraz nieśmiały nastolatek z kompleksem fajniejszego brata.

W tych uczuciowych zawirowaniach film kompletnie traci wiarygodność. Manieryczne dialogi nie trafiają w stylistykę "Epicentrum". Aktorzy sprawiają wrażenie zagubionych, niepewnych swoich kwestii. Poruszają wargami bez przekonania. Z widocznym zakłopotaniem. Jakby tego było mało, reżyser wplątuje nas w intymne relacje. Tam, gdzie powinien budować napięcie i wykorzystywać ciszę przed burzą - ekranowy czas poświęca na werbalne eskapady i zwierzenia zupełnie obcych sobie postaci. W przerwach od dramatycznych wyznań kamera podążą za duetem - kompletnie niezwiązanym ze szkieletem fabularnym - małomiasteczkowych, nieśmiertelnych kretynów z ambicjami książąt YouTube'a. Co więcej, daleko "uroczym komediantom" do autoironicznego głosu Quale'a i Swetnama. Zabawne one-linery oddają palmę pierwszeństwa niesmacznym gagom.

   


"Epicentrum" bronią efekty specjalne i scenografia. Tornada, pohuraganowe zgliszcza oraz krótkie, jednakże atrakcyjne spojrzenia na możliwości Matki Natury (szczególnie scena z trąbą powietrzną nawiedzającą lotnisko w Silverton) imponują rozmachem i wizualną autentycznością. Z drugiej strony - zabrakło napięcia i realizmu. Musicie uzbroić się w cierpliwość. Zanim akcja ruszy z miejsca, upłynie co najmniej pół godziny. Szalone twisty ustępują powtarzającemu się bezwstydnie schematowi, a frajdę, którą sprawiają amatorskie ujęcia, często odbiera wszechobecna, niczyja kamera - narrator. Gwarantuję, że więcej emocji czeka przy schlapanym deszczem oknie we własnym przytulnym mieszkaniu podczas letniej nawałnicy.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
To, że kino katastroficzne można sprawnie zmieszać z konwencją found footage wiemy od czasów filmu... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones