Cebulaki

Więcej w nowym filmie zabawy gatunkowymi klockami. Więcej też reżyserskiej swady, choć kosztem precyzji tekstu i metrażu – film jest o dziesięć minut dłuższy niż ponad dwugodzinny oryginał, co da
Kto jak kto, ale Rian Johnson zna doskonale znaczenie słowa "dysrupcja", które przez przypadki odmieniają bohaterowie jego najnowszego filmu. Choć z powodzeniem stosowany w społeczno-kulturowo-biznesowej nomenklaturze, to w gruncie rzeczy termin medyczny, oznaczający ujawnienie się strukturalnej wady w prawidłowo dojrzewającym organizmie. Dość powiedzieć, że takim organizmem były dla niektórych "Gwiezdne wojny", zaś dysrupcją – "Ostatni Jedi", czyli film, w którym Johnson zamienił żelazne narracyjne schematy w mus jabłkowy. 



Mówiąc najdelikatniej jak potrafię, nie mogę zrozumieć tej perspektywy, a staram się od kilku lat. Być może dlatego, że w kosmicznym pastuchu, który został joginem, by na jesieni życia zamienić się w jurodiwego, nie dostrzegam ani kumpla, ani przybranego ojca. A może dlatego, że dysrupcja – estetyczna, fabularna, niepotrzebne skreślić – ma dla mnie w kinie niepoliczalną wartość. Tak czy owak, w "Glass Onion", sequelu kryminału "Na noże", reżyser mówi o swoich doświadczeniach z zaskakującą mieszanką ironii i żalu. "Nikt tak naprawdę nie chce, by burzyć system" – przekonuje w jednej ze scen. Nie będę się sprzeczał.

Powieści Agathy Christie, klasyczne czarne kryminały oraz komediowe łamigłówki z kluczem to też jakiś system oraz otaczająca go w popkulturze estyma. Tyle że gwarantująca względne poczucie bezpieczeństwa – tłum z widłami raczej nie zlinczuje żadnego z kontynuatorów tradycji, choćby zglanowali cały panteon mistrzów gatunku. Swoboda interpretacji wpisana jest w samą strukturę tekstu, którego esencją jest, ni mniej, ni więcej, zagadka. Na pierwszy rzut oka "Glass Onion" jest zaledwie powtórzeniem oryginału; opowieścią o rządzących człowiekiem atawizmach z nadbudówką w postaci społecznego komentarza oraz precyzyjnie utkanej, kryminalnej intrygi. Ale jest też czymś zupełnie innym – nie mylić z "głębszym" – co każe zadać pytanie o sedno samej konwencji.


Zamiast jesiennej szarugi – prażące słońce. W miejscu wiktoriańskiej posiadłości pełnej tajemnych pokoi i niedoświetlonych korytarzy – kwitnąca zielenią wyspa ze szklaną twierdzą pośrodku. W pawlaczu dwurzędowe marynarki, golfy i kostiumy okrywające całe ciało. Na widoku zwiewne szale, bikini, krótkie spodenki. Niemal każdy element scenografii pracuje tutaj na centralną metaforę – o ile "Na noże" opowiadało o zbrodniach popełnianych w cieniu, o intrygach planowanych za zamkniętymi drzwiami, o inteligentnym markowaniu złych zamiarów, o tyle "Glass Onion" jest kroniką głupoty, filmem o ukrywaniu się pod latarnią i obnoszeniu z własną niegodziwością. Stąd też tytułowa "Szklana cebula" – górująca nad wyspą, lśniąca kopuła, stępiająca zmysły, optyczna iluzja i zarazem metafora czegoś skomplikowanego, co w gruncie rzeczy jest proste jak cep. Spokojna głowa – w tej iluzji Johnson potrafi uwięzić i nas. 

Ze szklanego nabrzeża ("zaprojektował je Banksy" – słyszymy) na kopułę spogląda detektyw Benoit Blanc. To trochę Hercules Poirot, choć nie tak dystyngowany, a trochę inspektor Closeau, choć z lepszą koordynacją ruchową. Daniel Craig gra go tak, jakby jutra miało nie być – na subtelnej granicy dzielącej slapstickową parodię od wyrafinowanego pastiszu; z południowym akcentem, który usypia czujność oponentów i ogrzewa serca widzów. Blanc stanowi klucz do całej konwencji, pozostaje lustrem, w którym przeglądają się prawdziwi bohaterowie filmu, czyli obrzydliwie bogaci i całkowicie amoralni przyjaciele magnata technologicznego (Edward Norton). Jest wśród nich głupia jak paczka gwoździ fashionistka (Kate Hudson), jest nakoksowany  influencer (Dave Bautista), moralnie "elastyczny" naukowiec (Leslie Odom Jr.) oraz startująca na gubernatorski urząd harpia z przedmieść (Kathryn Hahn). Wszyscy są pociągnięci kreską o grubości liny holowniczej, ale też satyryczny wydźwięk filmu wydaje się silniejszy niż poprzednio. Wybory do Senatu, pozorna niezależność platform społecznościowych, wyzysk w krajach trzeciego świata – co wątek, to rezonans. Sam magnat przypomina w interpretacji Nortona trzy kotłujące się w jednym ciele żywioły. W retrospekcjach paraduje w scenicznym stroju Toma Cruise’a z "Magnolii" (przypomnijmy, że hollywoodzki gwiazdor grał tam buchającego testosteronem self made mana, który zbił kulturowy kapitał na mizoginistycznych kursach uwodzenia). Później przeobraża się w budżetowego Steve'a Jobsa, cedzącego groźby w stronę współpracowniczki. Wreszcie zaś przybiera ostateczną formę – Elona Muska w wersji na odnawialne źródła energii. Okej, może to tak naprawdę jeden żywioł. 


Więcej w nowym filmie zabawy gatunkowymi klockami. Więcej też reżyserskiej swady, choć kosztem precyzji tekstu i metrażu – film jest o dziesięć minut dłuższy niż ponad dwugodzinny oryginał, co da się wyczuć zwłaszcza w rozwlekłym, drugim akcie. Nie ma tego złego – Johnson pisze oraz inscenizuje z taką precyzją, że przynajmniej kilkukrotnie efektem ubocznym dłużyzn jest czysta, komediowa frajda (choć aktorzy zbliżają się kolektywnie do granicy autoparodii, reżyser za każdym razem cofa ich znad przepaści). A kiedy, wznosząc swój gmach Klasycznego Kryminału Deluxe, sam bawi się szklaną cebulą, cóż – to też o czymś świadczy. Nie ma takiego pudełka z filmowymi skarbami, którego nie warto by roztrzaskać młotkiem. Nawet, jeśli w środku są tylko trociny, chodzi przecież o oczyszczający akt destrukcji.
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones