Recenzja filmu

Godzilla i Kong: Nowe imperium (2024)
Adam Wingard
Michał Konarski
Rebecca Hall
Brian Tyree Henry

Godzilla plus one

Twórcy kręcą film po to, żeby zagłuszyć odgłos chrupanego popcornu, a widzowie siadają na sali z pełnymi kubłami. Wygrywają wszyscy.
Godzilla plus one
źródło: Materiały prasowe
Godzilla i King Kong zaczynali kariery jako dwie wielkie metafory – wielkie dosłownie i w przenośni. Pierwszy z tytanów symbolizował atomową traumę Japonii, drugi – kolonialne grzechy Stanów Zjednoczonych. Takie filmy jak "Shin Gojira" czy "Godzilla Minus One" dowodzą, że przynajmniej jeden z potworów wciąż jeszcze ma nam coś głębszego do powiedzenia. Ale zarówno Godzilla, jak i King Kong są dziś przede wszystkim popkulturowymi ikonami. Maskotkami. Figurkami, które służą do tego, by je ze sobą fotogenicznie zderzać. Amerykańska seria o ich przygodach nie pozostawia w tym względzie żadnych złudzeń: to po prostu spektakularne zapasy gwiazd, z dużym budżetem i małymi ambicjami. Ot, taki "Celebrity Deathmatch", tym razem zatytułowany akurat "Godzilla i Kong: Nowe imperium". To jednak względnie zdrowe podejście, bo nikt tu nikogo nie robi w konia. Twórcy kręcą film po to, żeby zagłuszyć odgłos chrupanego popcornu, a widzowie siadają na sali z pełnymi kubłami. Wygrywają wszyscy.


Porozumienie twórców z widzami przypomina zresztą niepisaną umowę Godzilli z Kongiem. Jak pokazuje "Nowe imperium", tytani podzielili się światem i nie wchodzą sobie w drogę: jaszczur rządzi na powierzchni globu, małpa przejęła rejon tak zwanej Pustej Ziemi. Są niczym członkowie dwuosobowego boysbandu: każdy pełni konkretną rolę i ma swoją publiczność. Konga spotykamy po raz pierwszy w sekwencji typu "dzień z życia" i trudno się z nim nie utożsamić. Najpierw "wyprowadza" na "spacer" ścigającą go watahę "psów" i brzydzi się zielonej krwi, potem tęskni za towarzystwem, wreszcie cierpi na zwykły ból zęba. Klasyczny "nasz chłopak". Godzilla jest dużo bardziej nieprzenikniony: niczym pomnik posthumanizmu stoi sobie poza empatią i moralnością. Nie wzrusza się, nie wdzięczy, po prostu robi robotę. Kiedy na horyzoncie majaczy jakieś nowe monstrum, da mu w kość. Nie po to, żeby uratować ludzkość, tylko dlatego, że tak już ma. Kiedy zechce uciąć sobie drzemkę w kojcu rzymskiego Koloseum, po prostu to robi. Nie budźcie go, jeśli nie chcecie poopalać się w cieple atomowego oddechu.  
 
Ciepła i tak tu nie brakuje. Bo jeśli "Godzilla i Kong: Nowe imperium" jest filmem "o czymś", to przede wszystkim o rodzinie. Kong spotyka żyjące w ukryciu wielkie małpy i nawiązuje relację z najmłodszym członkiem ich społeczności. Mini-Kong to jednak niezły ancymon, więc zastępczy tata będzie musiał go trochę ukulturalnić. Z podobnym problemem mierzy się pracująca dla organizacji Monarch doktor Ilene Andrews (Rebecca Hall). Adoptowana przez nią Jia (Kaylee Hottle), ostatnia z rdzennych mieszkańców Wyspy Czaszki, nie może bowiem przystosować się do życia w nowym środowisku. Kong to przyszywany ojciec, Ilene to zastępcza matka – w tym układzie Godzilla gra rolę trzymającego się na dystans fajnego wujka. Jest jeszcze dobra ciocia Mothra, największa i najmilsza ćma na Ziemi. Alternatywny tytuł filmu: "King Kong kontra monstrum problemów rodzicielskich".


Zresztą "Godzilla i Kong…" to w sumie dwa filmy w cenie jednego. "Nowe imperium" – podobnie jak niemal każda odsłona franczyzy "MonsterVerse" – dzieli się przecież na niezbyt równe połówki. Pierwsza to bezdialogowy film animowany o perypetiach znanych potworów. Druga – ciąg scen, w których znani aktorzy ładują ekspozycję. Oczywiście do kin przychodzimy po to pierwsze. To drugie funkcjonuje na zasadzie odbębnienia obowiązku: czasem ktoś musi coś do kogoś powiedzieć i wyjaśnić, dlaczego jeden potwór chce tym razem urwać głowę drugiemu. Jak gdybyśmy potrzebowali znać powód.

Znamienne, że kiedy w "Nowym imperium" pojawiają się ludzie, niemal z biegu zaczynają wyliczać suche fabularne fakty i lekko przynudzać. Za charakterystykę służy im tyle, że grają ich sympatyczni aktorzy: od Rebeki Hall po Briana Tyree Henry’ego. Dan Stevens jako jedyny bawi się rolą bardziej niż powinien i kradnie dla siebie wszystkie reaction shoty. Ale też nie każdy dostał tak wdzięczną postać. Jego Trapper to samograj: prywatny dentysta Konga, cudak w hawajskiej koszuli z temperamentem godnym Ace'a Ventury (ktoś w filmie nawet robi takie porównanie). Aha, jest jeszcze wątek rdzennego plemienia, którego członkowie nie dość, że są magiczni, to na dodatek nie mówią. Łaskawie spuśćmy na nich zasłonę milczenia.

   
 
I tak przecież chodzi tu przede wszystkim o relaksująco niemądrą bijatykę. Zabawne, że w otwierającej cykl "Godzilli" próbowano jeszcze stworzyć pozory realizmu. Gareth Edwards filmował potwory z poziomu chodnika i tłumaczył ze szczegółami niuanse ich cyklu rozrodczego. Adam Wingard, wprawiony już reżyserią "Godzilla vs. Kong", nie ma takich ambicji. Fakt, jest tu trochę frajdy z wyobrażania sobie, jak wyglądałby nasz świat z udziałem tytanów. Na drugim planie majaczy m.in. wątek ubezpieczycieli i podcasterów, którzy w pojawieniu się wielkich potworów widzą przede wszystkim wielką okazję biznesową. Wingard widzi tu jednak głównie okazję do dobrej zabawy. Na ring wchodzi (poprzedzony kilkoma minibossami) nowy przeciwnik, małpi król o ksywie Skaza, nasz Timon i Pumba muszą więc znowu połączyć siły i pokazać mu, gdzie kaijū zimują.

Logika klasycznie wrestlingowa – i takież doznania. Nawet nie o stawkę tu idzie, bo wszystko jest przecież z góry ustawione: od razu wiemy, że niechętny Kongowi Godzilla w końcu zbije z nim piątkę. Chodzi przede wszystkim o spektakl. O malowniczą eksplozję posoki nękającego Rzym lovecraftowskiego kraba. O nowy (różowy!) kolor atomowego oddechu Godzilli. O upgrade ekwipunku Konga, który oprócz monstrualnego topora dostaje tym razem mechaniczną łapę. O scenę, w której gigantyczna małpa i gigantyczny jaszczur szarżują na przeciwnika z rozdziawionymi paszczami, skąpane we fluorescencyjnej poświacie. Ktoś powie pewnie, że to cyfrowe wynaturzenie istoty kina. Zamiast "widzialności obcowania człowieka z materią", o jakiej pisał Irzykowski, dostajemy przecież widzialność obcowania nieludzi z niematerią. Wielka cyfrowa małpa, wielki cyfrowy gad, wielki cyfrowy rozpierdziel, zaprogramowane tak, by działały wprost na nasze małpie instynkty i gadzie mózgi. Cóż mogę rzec, kiedy faktycznie działają.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones