Recenzja filmu

Gorący temat (2019)
Jay Roach
Charlize Theron
Nicole Kidman

Petarda

Publicystyczność "Gorącego tematu", chęć powiedzenia i wyjaśnienia wszystkiego w jak najkrótszym czasie, pozbawia ten film konsekwencji, rozbija go na atomy, na reporterskie migawki i gadające
Po pierwsze – transparentność. Ale nie przejrzystość procedur i reguł rządzących organizacją, tylko przezroczyste stoły i krótkie spódniczki. Seksistowski dress code jako najważniejszy kod wizualny: jeśli kobieta istnieje w mediach, to tylko na obcasach, w dwutonowym makijażu i z odsłoniętymi nogami. Jednocześnie seksizm w konserwatywnej stacji Fox News – tak jak go narysował Jay Roach w "Gorącym temacie" – to spektakl podwójnego kamuflażu. Z jednej strony stereotypowo kobiecy wizerunek prezenterek ma być narzędziem pompującym słupki oglądalności, kiedy tak naprawdę za kulisami – głosi oficjalna wersja – szefowie wspierają swoje kompetentne, niezależne i silne współpracownice. Z drugiej – karykaturalna wręcz powierzchowność i lalkowatość dress code'u odgania podejrzenia, że struktury władzy w Foksie rzeczywiście opierają się na przemocy seksualnej. No bo te blond włosy i dekolty to przecież tylko taka marketingowa gra w kij i marchewkę. Nikt tam nikogo nie molestuje na serio, no weźcie!

   

A jednak. W 2016 roku Roger Ailes – superwpływowy szef stacji, legenda republikańskiej polityki, były doradca prezydentów Nixona, Reagana i Busha – został zdemaskowany jako seksualny drapieżca. Jedna z gwiazd Foksa, dziennikarka Gretchen Carlson, oskarżyła Ailesa o wieloletnie molestowanie i zawodową degradację, kiedy ośmieliła się odrzucić jego niemoralne propozycje. I chociaż sprawa zakończyła się ugodą sądową i rekordową odprawą dla przemocowca (40 mln dolarów!), świat amerykańskich mediów został na dobre przeorany, a grunt pod zbliżającą się rewolucję #metoo – użyźniony. W "Gorącym temacie" Roach i scenarzysta "Big Short" Charles Randolph przypatrują się tamtym wydarzeniom – ale także, szerzej, relacjom i strukturom władzy w Foksie – z trzech kobiecych perspektyw. Fakty splatają z uogólnieniami i fikcją, a do rozpisania systemowych połączeń i historycznych zaszłości używają modnej ostatnio – i rozpropagowanej między innymi przez Randolpha – metody burzenia czwartej ściany, szybkich retrospekcji oraz "fiszkowego" (jak na prezentacji w salce konferencyjnej) montażu. Ta "estetyka infografiki" nie należy – szczególnie w fabułach – do moich ulubionych zabiegów, bo potrafi skutecznie wyczyścić film z emocji i zamienić akcję w sterylny, martwy jak kamień speech rodem z konferencji TED. Tak samo autentyczny i inspirujący jak wystudiowany w trakcie wielogodzinnej posiadówki przed lustrem i głośnego czytania z kartki.

"Gorący temat" nie uniknął takiej biurowej martwoty, chociaż jednocześnie nie można mu odmówić solidności w rekonstruowaniu i wykładaniu publicystycznych historii. Na pierwszym planie – w charakterze narratorki i przewodniczki po kolejnych kręgach przemocowego piekła – Roach i Randolph umieścili nie Carlson, ale Megyn Kelly (Charlize Theron), wielką gwiazdę Fox News, dziennikarkę nieustraszoną, ścierającą się podczas konwencji Republikanów z samym Donaldem Trumpem. Ten ostatni pozostaje zresztą jedną z głównych – obok Ailesa – filmowych figur prawicowej pogardy wobec kobiet. Kelly-Theron oprowadza nas po medialnej strukturze, w której wszechwładny dyrektor decyduje nawet o kształcie stołów i długości spódnic, nie mówiąc już o agendzie politycznej, profilu stacji, kształcie ramówek, sprawach personalnych i wizerunku podwładnych. Gabinet szefa – z dyskretnym drugim wejściem – latami pełnił rolę swoistego pokoju przesłuchań: w trakcie wewnętrznych "castingów" Ailes badał, jak głęboko może naruszyć cielesne granice pracownic, żeby po kilku spotkaniach dało się im otwarcie zaproponować awans, lepszy czas antenowy lub po prostu pozostawienie w spokoju w zamian za seks. Przemocowe relacje na wyższych piętrach – z mobbingiem, zastraszaniem i ślepą lojalnością na czele – zainfekowały wszystkie szczeble telewizyjnej hierarchii, zachęcając do patrzenia na seksizm i propozycje szefów jak na zwyczajne "ekscentryzmy", zachowania typowe i w gruncie rzeczy naturalne w świecie mediów i showbiznesu. Takie lustrzane odbicie stosunku branży filmowej do Harveya Weinsteina.


I jeśli filmowa Kelly to Siła i Kompetencja, a Carlson (Nicole Kidman) – rewolucyjny Zapalnik – to Kayla Pospisil, fikcyjna postać grana przez Margot Robbie, reprezentuje wszystkie milczące ofiary Ailesa: młode kobiety wychowane na Foksie, szukające w telewizyjnej harówce bliskich im wartości, a ostatecznie potraktowane jak mięso z Trumpowskich fantazji o "łapaniu za cipki". Jest to zdecydowanie najciekawsza bohaterka "Gorącego tematu" i jednocześnie całkowicie zmarnowana szansa na nadanie filmowi żywszego kolorytu. Bo, w odróżnieniu od Kelly i Carlson – rozpisanych na chłodno figur Sprawy, które przede wszystkim wygłaszają i tłumaczą – Pospisyl-Robbie żyje naprawdę: wchodzi na ekran z jakimś społecznym i politycznym backgroundem, uczy się lawirowania w niebezpiecznym systemie medialnych wojen podjazdowych, posiada jakieś pozazawodowe pragnienia i relacje. Wprowadza nas do Foksa tylnymi drzwiami, pokazując świat media workerów, którzy nie tyle identyfikują z linią ideologiczną telewizji, co próbują wiązać koniec z końcem na trudnym i w dużym stopniu zabetonowanym rynku dziennikarskim. 

Tyle że wątek Robbie staje się ostatecznie czymś na kształt przypisu w korporacyjnej prezentacji – długim załącznikiem do Sprawy, którego nadrzędnym celem jest przetrzymanie ziewającej rady nadzorczej aż do ostatniego slajdu. Wiecie, tego z trzema kobietami mijającymi się na korytarzu. Publicystyczność "Gorącego tematu", chęć powiedzenia i wyjaśnienia wszystkiego w jak najkrótszym czasie, pozbawia ten film konsekwencji, rozbija go na atomy, na reporterskie migawki i gadające głowy, dobre w zaangażowanym dokumencie, w fabule raczej obciążające. I chociaż są tu żywe, pastelowe kolory, ja widziałem przede wszystkim szarość i czułem marazm, znój opowiadania i dochodzenia do znanej wszystkim puenty. Karykaturalność, wręcz komiksowość niektórych postaci (John Lithgow w jabbowatej masce Ailesa) stawia z kolei gruby mur obojętności między widzem a ekranem. A przecież bez silnych emocji i odpowiedniej dawki nadziei takie "gorące tematy" zaczynają po prostu gasnąć w oczach. Obiecywali nam bombę, wyszła im co najwyżej petarda. I to taka z długim lontem. Zbyt długim.
1 10
Moja ocena:
6
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones