Recenzja filmu

Hobbit: Niezwykła podróż (2012)
Peter Jackson
Piotr Kozłowski
Martin Freeman
Ian McKellen

Ekonomiczna optymalizacja Tolkiena

Na "Hobbita" czekałem raczej pełen obaw niż nadziei. Jego literacki pierwowzór był moją (podobnie jak wielu innych ludzi) pierwszą książką fantasy i mimo że z czasem nabrałem do twórczości
Na "Hobbita" czekałem raczej pełen obaw niż nadziei. Jego literacki pierwowzór był moją (podobnie jak wielu innych ludzi) pierwszą książką fantasy i mimo że z czasem nabrałem do twórczości Tolkiena raczej krytycznego nastawienia, zachowałem doń osobisty stosunek.

Reżyser Peter Jackson dekadę wcześniej nakręcił ekranizację "Pierścienie: Władcy fanów (2005)Władcy Pierścieni", późniejszej trylogii Tolkiena, rozwijającej fabułę "Hobbita", a teraz zadbał o to, by połączenie było aż nadto widoczne. Naturalne więc wydaje się omówienie obecnego filmu w kontekście tamtego. "Lord of the Rings" (dalej zwany: LotR) kosztował astronomiczne pieniądze, ale został dość ciepło odebrany przez fanów, otrzymał masę nagród i, przede wszystkim, zarobił na siebie. Tajemnicą sukcesu wydaje się dość wierne odtwarzanie książkowego pierwowzoru – Jackson niczego nie interpretował, a jedynie ilustrował. Każdy oczywiście ilustruje tak, jak mu wyobraźnia podpowiada (a w przypadku gatunku fantasy wymaga to efektów specjalnych, a więc i nakładów), ale wizja reżysera okazała się zgodna z wyobraźnią milionów fanów – nie można było tego powiedzieć o wcześniejszej, niedokończonej ekranizacji LotRa autorstwa Ralpha Bakshiego. Wniosek stąd prosty: skoro źródłem sukcesu filmowego LotRa była wierność wobec książki, środek ciężkości "Hobbita" również powinien znaleźć się na osi pierwowzór-ekranizacja.

W czasach, gdy byłem świeżo po lekturze "Hobbita" i "Władcy Pierścieni", oczarowany baśniową twórczością również dla dorosłych, mój nauczyciel polskiego wypowiedział pewną niezwykle celną myśl – w jego opinii "Hobbit" był lepszą książką niż LotR, ponieważ lżejszą – jako powieść łotrzykowska celuje w finezji tam, gdzie pierścieniowa epopeja ocieka patosem. "Hobbit" opowiadał o ciekawej przygodzie, która spotkała początkowo nieciekawego człowieka, żyjącego w ciekawym świecie. Dopiero w LotRze okazało się, że wcześniej opisane przygody posiadały drugie dno, niejako utraciły swą niewinność. "Hobbit" opisywał świat kolorowy, w którym grupka odważnych wyprawiła się po bogactwo, LotR zaś manicheistyczny – wszystko jest w nim częścią Wielkiego Konfliktu Dobra Ze Złem.

Tu jest właśnie pies pogrzebany. Już od pierwszej sceny filmowego "Hobbita" widzimy, że wierność oryginałowi, do której przyzwyczaił nas we wcześniejszej trylogii Jackson, zniknęła. Zmiany w ekranizacji książki bywają dobrym znakiem - być może mamy do czynienia z twórczą interpretacją, która wnosi coś ciekawego, w której scenarzysta i reżyser rozwijają lub ukierunkowują wizję pisarza. W tym przypadku zamiast wprowadzenia, w którym przyjmujemy punkt widzenia hobbita, żyjącego sobie wygodnie w norce, ceniącego sobie prostotę otaczającego go świata oraz okrągłość własnego brzuszka, dostajemy epicką i tragiczną opowieść o wielkim królestwie i straszliwym Złu, które je zniszczyło. Dopiero w tym kontekście pojawia się nasz hobbit. A potem im dalej w film, tym bardziej w tę samą stronę. Niemal każdy element, postać i scena została zmieniona tak, by maksymalnie zwiększyć ilość patosu, akcji, epickości oraz efektów specjalnych. Nie poczujemy więc ciepła i spokoju hobbiciej (?) nory, tak brutalnie nam odebranej przez czarodzieja Gandalfa, nie odczujemy nawet zdziwienia na wieść, że, pukając, wydrapał on na drzwiach hobbita słowo, gdyż w ekranizacji od razu widzimy, że Gandalf po drzwiach pisze, jego pismo zaś (a jakże) świeci. Ten jeden przykład powinien zobrazować, czego brakuje w filmowym "Hobbicie". Wszystkie sceny są bardziej epickie, dramatyczne, obszerne, kolorowe i pełne akcji niż można by się spodziewać, nie uświadczymy w nich za to tajemniczości, odkrywania oraz czegoś, co nazwę "łotrzykowością". Naprawdę szkoda straconych okazji, gdyż np. taka scena gry w zagadki wydaje się naturalnym kandydatem do klasyki kina rozrywkowego (niemal całkowita ciemność, statyczność, tajemnicza, samotna i niebezpieczna istota czająca się gdzieś we wspomnianej ciemności), jednak w adaptacji Jacksona powtórkę z LotRa – masa komputerowo podrasowanych kolorów, wychudzonego quasihobbita z zaburzeniami osobowości, nieustanną fizyczną interakcję bohaterów.

Zatem wszystkich, którzy czekali na ekranizację "Hobbita", zrobioną przez reżysera Lotra, muszę rozczarować – otrzymujemy prequel Lotra, w którym widać raczej rękę producentów i wytwórni niż scenarzysty czy reżysera (albo też, co bardziej prawdopodobne, reżyser i scenarzysta sami dostosowali się do rynkowych realiów współczesnej kinematografii rozrywkowej). Tak samo jak Uwe Boll w ekranizacji gry-horroru zażądał pościgów samochodowych, tak Peter Jackson w autorską powieść przykroił do wszechobecnych stereotypów. Nie jestem fanem Tolkiena, ale boli mnie gwałt na "Hobbicie", podobnie jak bolał mnie gwałt na niezbyt przeze mnie lubianej serii "Star Trek" autorstwa J.J. Abramsa. Nawet niedoskonałe, te opowieści były szczególne, autorskie, obecnie zostały tak przetworzone, by opowiadały to, co już znamy tak, jak już to widzieliśmy.

Taka diagnozę potwierdza oprawa muzyczna. Howard Shore, odpowiedzialny również za filmowego Lotra, wprowadził bodajże tylko jeden nowy temat muzyczny, wszystkie zaś pozostałe po prostu wziął z wcześniejszej pozycji. Słusznie bowiem antycypował, że gros publiczności, niczym inżynier Mamoń z "Rejsu" lubi słuchać takiej muzyki filmowej, jaką już słyszała.

O obsadzie aktorskiej tyle można powiedzieć, że nie psuje już nic więcej, jest poprawna. Możliwe, że gdyby scenarzyści oraz reżyser dali im szansę, niektórzy stworzyliby jakieś interesujące kreacje. Zapewne nigdy się nie dowiemy. Odtwórca głównej roli, Martin Freeman, znany mi z szeregu ról drugoplanowych oraz z głównych w "Autostopem przez galaktykę" i "Dobranoc, kochanie" gra dokładnie tak samo jak zawsze, i to trochę zwraca uwagę. Ponadto drażni obecność wstawionych na siłę aktorów z LotRa, dla których zostały napisane psujące klimat sceny, tylko po to, by podkreślić, że nie jest to autonomiczna opowieść, a jedynie prequel, i jeszcze raz połechtać gusta filmowe inż. Mamonia.

Podsumowując, muszę stwierdzić, że szansa na dobry film została zupełnie zmarnowana. Dostajemy dużo kolorów, akcji, efektów specjalnych, łączność z jakimś większym cyklem oraz bohaterów, których wszyscy znają i lubią - wszystko dokładnie tak samo, jak "Transformersach", ostatnich "Star Trekach", "Avengersach" lub w zasadzie dowolnej innej wysokobudżetowej produkcji choć-trochę-fantastycznej ostatnich lat. Ten sam film za kolejny bilet do kina. Tym, którzy sobie odpuścili, gratuluję rozsądku, wszystkim polecam zignorowanie kolejnych części, sam też najprawdopodobniej sobie odpuszczę. Może kiedy takie produkcyjniaki przestaną zarabiać powróci koniunktura na satysfakcjonujące kino rozrywkowe i ktoś kiedyś nakręci takiego "Hobbita", jakiego będzie się dało oglądać.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Każdy zna Tolkiena. Każdy, kto przeczytał chociaż jedną książkę tego autora, rozpozna jego dzieła po... czytaj więcej
"Hobbit: Niezwykła podróż" to próba przeniesienia na srebrny ekran kultowej powieści, jednego z... czytaj więcej
Losy ekranizacji "Hobbita" ważyły się przez kilka lat. Ostatecznie adaptacja książki trafiła w ręce... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones