Recenzja filmu

Holy Spider (2022)
Ali Abbasi
Mehdi Bajestani
Zar Amir Ebrahimi

Człowiek-Pająk z sąsiedztwa

Już sam początek, gdy podglądamy codzienną rutynę pracownicy seksualnej z miasta Meszhed, sugeruje raczej coś na kształt cinema verite w wydaniu ekstremalnym – zwłaszcza że, jak gdyby nigdy
Irańczyk Ali Abbasi może i lubi spacerować po żyznej glebie kina artystycznego. Może i lubi potrzymać kamerę na statywie, policzyć zmarszczki na czołach bohaterów, a montażystę wysłać na fajrant. Zanim jednak zdążymy powiedzieć "w tym subtelnym kinie kontemplacji najważniejsze są cisza i człowiek", obiegnie nas cztery razy i zdzieli przez głowę obuchem. Tak było w "Shelley", w której dramat o doświadczeniu imigracji zamieniał się naraz w horrorową jazdę bez trzymanki. Podobnie w "Granicy", gdzie cezurą oddzielającą kameralną opowieść o społecznym niedopasowaniu od mrocznej baśni był dziki seks pary trolli (nie z internetu, tylko z nordyckiej mitologii). W "Holy Spider" – thrillerze o seryjnym mordercy kobiet i tropiącej go dziennikarce – jest takich zmyłek na pęczki. 

Już sam początek, gdy podglądamy codzienną rutynę pracownicy seksualnej z miasta Meszhed, sugeruje raczej coś na kształt cinema verite w wydaniu ekstremalnym – zwłaszcza że, jak gdyby nigdy nic, Abbasi raczy nas naturalistyczną sceną fellatio. Kiedy jednak kobieta zostaje brutalnie uduszona przez swojego klienta, wkraczamy na teren kryminału czarnego jak smoła. Jest przemykający w cieniu potwór, jest depcząca mu po piętach, szlachetna bohaterka Rahimi (Zar Amir Ebrahimi). Rozpoczyna się gra w kotka i myszkę, a w zasadzie – w myszkę i stado wściekłych kocurów, gdyż Rahimi będzie odbijać się od patriarchatu jak od betonowej ściany. Podstawą tekstu są prawdziwe wydarzenia – casus Saeeda Hanaiego, mordercy szesnastu kobiet, który w 2001 roku stał się ludowym bohaterem ekstremalnych islamistów, po tym jak "oczyścił" święte miasto z brudu i moralnej pleśni. Abbasi nie czyni z jego tożsamości tajemnicy; w równoległych wątkach podążamy śladami Rahimi oraz Saeeda (Mehdi Bajestani), statecznego ojca i męża, który za dnia pracuje na rzecz lokalnej społeczności, a po zmroku dusi kobiety w imię Allaha. 

W początkowych partiach filmu Abassi skupia się przede wszystkim na dreptaniu śladami klasyków gatunku, od Schradera po Finchera. Opresyjną rzeczywistość wznosi na zaskakująco skromnych fundamentach, ogranicza ją do kilku zamglonych ulic, paru zatęchłych mieszkań i klaustrofobicznego pokoju hotelowego. Nie nazwałbym tego dekonstrukcją konwencji, to raczej jej destylat, ale koniec końców liczy się efekt: Meszhed to komórka pod schodami, do której ktoś upchnął całą zgniliznę świata. Z czasem oczywiście reżyser odsłania karty i skalę swoich ambicji. Rahimi, w dość klasycznym gatunkowym rozdaniu, jest wolnym elektronem, zahartowaną rebeliantką, która wypadła z łask szefów; a już w mniej klasycznym – została zwolniona za odrzucenie awansów jednego z nich. Morderca natomiast okazuje się weteranem wojny z Irakiem, co ma znaczenie w mikroskali (Saeed, który nie dostąpił zaszczytu męczennictwa, żywi do siebie odrazę) oraz w szerszym, politycznym planie (jego służba staje się lewarkiem w rękach obrony). Gdy w drugiej części filmu przenosimy się na salę sądową, Abbasi bierze na cel cały teokratyczny system i kataloguje wszystkie narzędzia tortur: od spontanicznej, społecznej presji po systemową, wtórną wiktymizację.

W scenach morderstw beznamiętne oblicze Bajestaniego co jakiś czas rozświetla błysk ekscytacji. Na usta ciśnie się oczywiste pytanie: czy podszewką religijnego fanatyzmu Saeeda nie jest jakiś rodzaj sublimacji? Fakt, że Abbasi zadaje je półgębkiem, jest nieco rozczarowujący, choć zrzucę to na karb własnych oczekiwań względem konwencji i – najzwyczajniej w świecie – nieznajomości obcego kodu kulturowego. Nie do końca przekonuje mnie również Rahimi jako fabularny zapalnik. Póki reżyser używa fikcyjnej postaci do opowieści o starciu z machiną, której paliwem jest cierpienie kobiet, póty tonalnie wszystko się zgadza. Kiedy jednak każe jej polować na Saeeda w ramach najbardziej wyblakłej gatunkowej kliszy (czyli – na żywą przynętę), założenia gatunku i reżyserskie ambicje nieco się rozjeżdżają. Ostatecznie jednak, "Holy Spider" będzie dla zachodniego widza dokładnie tym, czym powinien być: subtelną jak kula armatnia sugestią, że każda moralność ma swoją długość i szerokość geograficzną. Jak w scenie, w której żona aresztowanego za morderstwo szesnastu kobiet męża lamentuje: "dlaczego musiał zgrywać bohatera?".
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones