Recenzja wyd. DVD filmu

I'm Here (2010)
Spike Jonze
Andrew Garfield
Sienna Guillory

Dzikość mechanicznego serca

Rzadko wzruszają mnie love stories. Najczęściej irytują. Mimo to, krótkometrażowy film Spike'a Jonze'ego "I'm here" rozłożył mnie kompletnie na łopatki. Rozbroił, z wielką gracją tłumiąc
Rzadko wzruszają mnie love stories. Najczęściej irytują. Mimo to, krótkometrażowy film Spike'a Jonze'ego "I'm here" rozłożył mnie kompletnie na łopatki. Rozbroił, z wielką gracją tłumiąc kiełkujące w zarodku potencjalnie zjadliwe komentarze. Głównie za sprawą swej bezpretensjonalności i braku patosu. To prosta historia o pięknej miłości, trosce i poświęceniu. I o robotach, które kochają prawdziwiej niż ludzie.

Lubię filmy Jonze'ego, bo wiele w nich dystansu i niewymuszonego uroku. Jest w nich też baśniowość bez krzty tandety, czyli coś, czego współczesne kino często się wstydzi i traktuje po macoszemu.

Futurystyczna wizja świata u reżysera właściwie nie różni się niczym od tego, w którym żyjemy. Po nocy następuje dzień, ludzie chodzą do pracy, robią zakupy, zakochują się i rozstają, cieszą się i płaczą. A wraz z ludźmi dzielą ten zwykły los roboty. Niby na równych prawach, a jednak traktowane jak gatunek pośledni, o ograniczonych przywilejach. Na takim oto tle rozgrywa się bajkowa historia o miłości, bardzo klasyczna i przewidywalna, a mimo to świeża i poruszająca.
Detale, światło, barwy, przepiękna muzyka, lekko oniryczny klimat i łagodnie prowadzona narracja sprawiają, że trudno nie ulec urokowi "I'm here". Tu po prostu czuć wielką miłość i tyle. Co więcej, z animowanej twarzy robota, Sheldona, byłam w stanie wyczytać więcej emocji, niż z facjaty niejednego hollywoodzkiego bożyszcza nastolatek. Cały ocean subtelności i czułości, a przy tym szczere młodzieńcze zachwyty i wzruszenia. Ja to kupuję. Bez dwóch zdań.

Jonze dobrze czuje się w krótkich formach, co widać zwłaszcza w mistrzowsko zrealizowanych teledyskach jego autorstwa. Wypełnia swoje obrazy po brzegi stężoną dawką niezwykłości odnajdywanej w codzienności. Magia dnia powszedniego.
"I'm here" broni się tak mocno właśnie ze względu na swoją formę. Ta sama historia sfilmowana jako długi metraż zaczęłaby nudzić i męczyć, stałaby się kolejnym cyber-romansem lub nudnawymi popłuczynami po "Wall-e" i paru innych tego typu opowiastkach. Tymczasem Jonze pokazał, jak wiele można zawrzeć w bagatelnych trzydziestu minutach. I nic więcej nie trzeba.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones