Opowieść pełna pasji

Intrygujący artysta wizualny Shunji Iwai nie ukrywa swojej fascynacji filmami jednego z reżyserów "pokolenia wielkich mistrzów" - Kona Ichikawy. Stworzył dokument wielce subiektywny, można by
Intrygujący artysta wizualny Shunji Iwai nie ukrywa swojej fascynacji filmami jednego z reżyserów "pokolenia wielkich mistrzów" - Kona Ichikawy. Stworzył dokument wielce subiektywny, można by rzec, totalnie stronniczy. Subiektywnie nie oznacza źle, ale powoduje, że otrzymujemy wybitną kroniki życia filmowego geniusza, ale już dokument o wiele słabszy. Zgoda, Iwai zawarł w filmie niesamowicie unikalne materiały i fakty, nieosiągalne dla śmiertelnika, ale całość nie przedstawia się już tak doskonale. Należy zadać sobie pytanie: kim w oczach reżysera jest bohater opowieści? Wielkim geniuszem rodzimej kinematografii, człowiekiem legendą. A teraz drugie pytanie, które musi na koniec zadać sobie widz: kim dla mnie jest Ichikawa? Po seansie odpowiedź musi być jednoznaczna - tym, kim dla twórcy dokumentu. Narrator omawia życiorys Ichikawy liniowo, za wytyczną przyjmując nie jego kolejne filmy, ale poszczególne watki, wydobyte z życiorysu według własnego uznania. Skupia się na życiu swojego mistrza jako ciągu zdarzeń, w pozornie mało znaczących szczegółach odnajdując jego zamiłowanie i radość z kręcenia coraz to nowszych filmów. Siłą niekonwencjonalnej produkcji jest z pewnością jej ogromna uczuciowość. Widać, że Iwai tworzył dzieło z pasji, miłości i bezgranicznego wręcz uwielbienia dla mistrza Kona. Wykazuje spore zdolności w materii kierowania odczuciami odbiorcy, co wzmacnia przez sugestywne zastosowanie środków formalnych, mogących nawet wycisnąć łzy. Kładzie mocny nacisk sentymentalny na akcenty ściśle związane z biografią reżysera, te najcięższe momenty w życiu człowieka, zmagającego się z przyziemnymi problemami, głęboko jednak smutnymi. Mówię tu o wątku Natto Wady. Ostatnie dni życia żony scenarzystki ujął Iwai kapitalnie, przytaczając wycinki ze wspomnień Ichikawy, proste i zdawałoby się banalne, pełne łez, ale i budującego smutku spokoju i godzenia się z własną śmiercią. I ta scena z prószącym śniegiem, tradycyjnym japońskim symbolem śmierci i tragedii, do tego delikatna muzyka - wielce wzruszające. Yumiko Mogi, pseudonim artystyczny Natto Wada. Kim była w życiu i twórczości męża? Iwai jest zdania, które zresztą popieram w całej rozciągłości, że osobą kluczową. Początkowo przytacza fakty z czysto prywatnego życia małżeństwa, ciągle wplatając w domowe życie zamiłowanie pary do kina i tworzenia filmów. Pokazuje na spirali czasu, prezentując fotosy z planu i napisy tytułowe, jak małżonkowie tworzyli zgrany duet, jak wybitnie pomysły Natto Wady uzupełniały się z silną osobowością Ichikawy. A po odejściu od scenopisarstwa? Reżyser mówi, że to już nie stary, mistrzowski tandem. Mimo sukcesów, wiemy, że już nie tak wybitnych, czuje się stratę, ubytek inwencji twórczej, ale Iwai nie mówi o tym głośno, zasłaniając się młodzieńczym zamiłowaniem. Natto Wada w dokumencie urasta momentami do rangi drugiej głównej bohaterki. Życie Kona Ichikawy po obejrzeniu opowieści prawie nie ma przed widzem tajemnic. Iwai odwalił kawał ujmująco wspaniałej roboty kronikarskiej. Tyle anegdot, tyle faktów, tak malowniczo i żywo opowiedziana historia życia wielkiej figury japońskiego kina - podróż w czasie, pochłaniająca całkowicie. A twórczość? Tu prawdę powiedziawszy pozostaje uczucie niedosytu. Dokumentalista pokazuje co prawda unikalne wycinki takich arcydzieł, których oczy gaijinów nie prędko, lub nawet nigdy, nie zobaczą, np. "Nihonbashi", "Bonchi" czy "Ototo", dokonuje analizy artystycznego stylu swojego mistrza, ujawnia swój osobisty stosunek do kina spod kamery Ichikawy, bardzo logicznie i interesująco odsłania tajniki genialnego warsztatu, prezentując jednocześnie ucztę dla oka kinomana, ale tego wszystkiego mało. Nie, to nie kaprys czy moje widzimisię. Obok fragmentów wybitnych dzieł Iwai umieszcza w jednym szeregu, a może nawet na piedestale, migawki z przeciętniaków produkcyjnych. "Harfę birmańską" pominął milczeniem, podobnie jak "Olimpiadę w Tokio". A co mamy w zamian? Mało istotne sceny z obyczajówki, której nawet nie ma potrzeby zapamiętywać tytułu. Nużące i jałowe. Tu właśnie subiektywizm przekazu ponosi dotkliwą porażkę. Seria "Inugamike No Ichizoku", wielki sukces komercyjny Ichikawy, i nomen omen ulubiony film Iwai. Zgoda, forma była rewolucyjna, obraz nadzwyczaj udany jak na swój gatunek, ale nie na tyle, by poświęcać mu połowę filmu. Reżyser wspomina całą serię przygód słynnego detektywa Kindaichi "nieco" zbyt dosłownie. Szkicuje na przykład całą intrygę kryminalną i.. o gore, mówi, kto w jednej z części był mordercą! Miłego seansu życzę, zaskoczenie murowane kiedy już wiemy, że mordercą jest Tatsuya Nakadai. To nie wszystko. Kiedy podejmował się interpretacji choćby "Ototo", przypominając fakty z procesu twórczego, obraz dosłownie się chłonęło ze smakiem, bo była i merytoryka i estetyka nieosiągalnego arcydzieła. Ale przy "Sasame-yuki" Iwai mówi już tylko o pięknych aktorkach, ładnych kobietach... Ni to rzetelne, ni interesuje, a już na pewno wielce nieprofesjonalne. Najbardziej przejmującym momentem jest finał monogatari, spotkanie twarzą w twarz dwu pokoleń filmowców, wizyta Iwai w domu Ichikawy. Rozmowa. Zderzenie wizji kina. Anegdoty z życia giganta (wspaniała historia z zegarkiem Myszki Miki). Refleksja Iwai. Dlaczego taka zgodność między młodzieńcem a starcem? Bo Ichikawa jest w Iwaim, jest jego drogą, a on sam staje się kontynuatorem jego stylu. Jak kończy się dokument, jak zamyka się księga? Na planie filmowym Ichikawa krzyczy: "cięcie". Napis głoszący koniec. Koniec? Nie. Znów stary filmowiec, mówi "więcej, więcej". Ta historia nie ma jeszcze właściwego zakończenia. Zwraca uwagę jedno z ostatnich ujęć - 91 letni Kon w bucikach z Myszką Miki. 91 lat, a tu kreskówka dla dzieci. I krzyk: "więcej". Ichikawa jest młody, wciąż musi tworzyć, bo kino to kwintesencja jego życia. Obrazek można potraktować też w kontekście życia - tyle zdjęć oglądaliśmy, mały osesek, młodzieniec, dojrzały mężczyzna, starzec. A tu spójnik, Myszka Miki. Tak, to wciąż ten sam człowiek, tyle lat minęło, tyle kilometrów taśmy nawinięto na rolki, ale to wciąż wielbiciel Disneya, a zarazem geniusz kina. Film Iwai to specyficzne doznanie, zwłaszcza artystyczne. Sam fakt, że prawie 3/4 obrazu to nic innego jak czarne plansze tekstowe powoduje, że mamy do czynienia z niekonwencjonalną prezentacją. Do tego triki wizualne - trójwymiarowe zdjęcia z historycznego albumu, ożywające wraz z ruchem przedmiotów. Muzyka zachwyciła mnie raz dystansem pełnym ciepłego humoru, raz tkliwym pięknem subtelności. Kompozytorem jest sam reżyser - wspaniała integralność plastyczna, budująca wokół wizji cudowną otoczkę foniczną, dodając do tego dźwięki nawijanej na szpule projektora taśmy. Wizualnie Iwai pokazuje moim zdaniem geniusz na samym początku podróży. Kiedy mowa o sklepie rodziców Kona, o jego pierwszych wspomnieniach związanych ze świątynią, nakłada montażowo, używając szybkich złączeń, mgliste obrazy o różnym stopniu nasycenia cieniem, o dziwnych kolorach, majaczących w nieprecyzyjnych kształtach - oryginalna przenośnia zacierających się wspomnień, obrazowa podróż do wnętrza umysłu. Mimo swoich uchybień "The Kon Ichikawa Story" to unikalne świadectwo, malowniczy obrazek przedstawiający sylwetkę genialnego artysty, ale przede wszystkim człowieka, który każdą chwilę poświęcił na tworzenie arcydzieł, człowieka pochłoniętego przez kino. Dzięki Iwai dane mi było ujrzeć prawdziwe oblicze także i mojego mistrza, za co z całego serca gorąco dziękuję. A jednak, historia znalazła swoje prawdziwe, ostateczne zakończenie. Film skończył się 13 lutego roku 2008...
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones