Recenzja filmu

Kalwaria (2014)
John Michael McDonagh
Brendan Gleeson
Chris O'Dowd

Quo Vadis Homo?

Reżyser oprowadzając widzów po górskich przełęczach ludzkiej duchowości nie wybiera łatwego szlaku.
Nazwisko McDonagh w świecie kina kojarzy się głównie z imieniem Martin. Irlandczyk dał się bowiem poznać z kapitalnej strony swoimi dotychczasowymi dokonaniami. Zarówno debiutancki "Sześciostrzałowiec", a także późniejsze pełnometrażowe "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj" i "7 psychopatów" szybko dorobiły się oddanej rzeszy fanów. W 2011 roku mieliśmy przyjemność poznać za pośrednictwem "Gliniarza" drugiego utalentowanego McDonagha. Obu braci łączą co najmniej dwie rzeczy – zamiłowanie żywione ku czarnemu humorowi i sympatia do Brendana Gleesona. Zarówno aktor, jak i specyficzne poczucie humoru pojawiają się w najnowszym dziele Johna.

Twórca, jako materiał na kolejny obraz wybrał sobie niezwykle drażliwą kwestię – pedofilię wśród księży. Jednak ten problem stanowi jedynie punkt wyjścia i przewija się w filmie ledwie w kilku zdaniach. Jest swego rodzaju zapalnikiem wyzwalającym całą serię trudnych i mało przyjemnych pytań o wiarę, jej rolę w dzisiejszym świecie i życiu każdego z nas.

Ojca Jamesa Lavella poznajemy podczas spowiedzi jednego z mieszkańców swojej małej wioski. Sam sakrament ma niecodzienny przebieg. Ksiądz słyszy bowiem przez kratki konfesjonału, iż został mu tydzień życia - w następną niedzielę pożegna się z ziemskim padołem. Zbrodni dokona ofiara molestowania przez duchownego w dzieciństwie. Niewinny Ojciec James ma przyjąć na swoje barki pokutę za grzechy zdeprawowanego kapłana.



McDonagh szybko zbija widza z tropu – jedną z ostatnich rzeczy, jakie przyjdą nam do głowy w trakcie seansu, będzie układanie puzzli mających doprowadzić nas do ukazania tożsamości potencjalnego mordercy. Środek ciężkości filmu znajduję się gdzie indziej. Przez siedem dni pozostających do daty spodziewanej egzekucji wprowadzani jesteśmy w niezwykle przygnębiający, pozbawiony nadziei, za to wypełniony po brzegi cynizmem, świat prowincjonalnej Irlandii. Przez siedem dni kroczymy u boku Ojca Lavella w drodze na jego wzgórze odkupienia.

Reżyser oprowadzając po górskich przełęczach ludzkiej duchowości nie wybiera łatwego szlaku. Wzniesiona przez niego rzeczywistość, w której zrzucono uwierające okowy wiary, nie została odmalowana kolorami tęczy i nieskończonej radości mieszkańców z wolności – jej kontury nie nęcą, nie kuszą. Miejsce Boga natychmiast zajęły bożki hedonizmu, pogoni za żądzami cielesnymi i mamony zmieniające życie człowieka w bezkresną pustynię pustki. Irlandzka wioska, w której toczy się akcja, jest niczym skupiony w soczewce mikrokosmos będący zarazem odbiciem wielu współczesnych społeczeństw. Zatomizowanych, zlaicyzowanych, wyzutych z jakiegokolwiek głębszego sensu istnienia, napędzanych indywidualnymi pragnieniami jednostek. Ta jakże upragniona swoboda decydowania o tym co dobre, a co złe nie daje wiejskiej wspólnocie szczęścia i prawdziwego spełnienia. Pozwala za to wreszcie według własnego uznania wyznaczać dowolne, widoczne w krótkim horyzoncie cele, mgliste punkty na mapie życia – nic więcej. Co w alternatywie proponuje twórca? Kolejną minorową wizję. Kościół, który powinien stanowić wyraźny drogowskaz dla wszystkich szukających istoty mijających dni nie ma tyle siły, by odegrać swoją pierwotną rolę. Trawiony skandalami, chciwością, odarty z dawnego autorytetu, składający się z pozbawionych żaru służby Bogu kapłanów ograbiony został z energii niezbędnej do zajęcia miejsca realnego przewodnika. Zamiast przyciągać swe dzieci, być dla nich matką i opiekunką, wielu odpycha swym pełnym blizn obliczem. Sama wiara zaś pozbawiona mocnego oparcia odwiecznego depozytariusza okazuje się martwa – przestaje pełnić funkcję kompasu na oceanie powszedniości. Zmienia się w cienki płaszcz pozorów i nic nieznaczących gestów przywdziewany na potrzeby chwili. Piętno upadku nosi tu co prawda irlandzki Kościół katolicki, tak sparaliżowany w przeszłości rakiem pedofilii i do dziś borykający się z kryzysem powołań, tym niemniej nie trudno wyobrazić sobie podobną sytuację tej instytucji w zupełnie innym zakątku świata. W samym środku tego klinczu McDonagh umieszcza dobrego duszpasterza o twarzy Brendana Gleesona.



Ojciec James nie ucieka od zgotowanego mu losu – podnosi przeznaczony krzyż. Ciągle prowadzi walkę o dusze swych owiec. Niezliczone próby nawrócenia trafiają ciągle na tę samą ścianę obojętności i braku jakiekolwiek chęci zmiany u mieszkańców. Ci, doskonale wiedzą, jakimi ścieżkami chcą prowadzić swoje życie. To, co wiąże się z Kościołem i religijnością przedstawia dla nich wartość muzealnego reliktu pochodzącego z zamierzchłych czasów. Sam kapłan również doświadcza chwil zwątpienia i załamania – bardzo wymowna scena z dziewczynką i jej ojcem. Upada, podnosi się z kolan, toczy walkę ze słabościami, ponownie upada. Gleeson wyciska wszystkie soki z tej naszkicowanej z wielkim pietyzmem postaci. Inteligentnej, pełnej życiowej mądrości, dostojności i rozsądku, a jednocześnie jakże dalekiej od szeroko rozumianej perfekcji, dobrze zbratanej z ludzką grzesznością. Pozostali aktorzy tworzą pozornie pociągnięte wyraźną kreską, graniczące z przerysowaniem kreacje, a jednak jakimś cudem niezwykle odległe od jednowymiarowości. Na szczególną pochwałę zasługuje kontrastowo stonowana i wycofana Kelly Reilly oraz Aidan Gillen – rozmowa dr Franka z Ojcem Jamesem w pubie pozostanie mi na długo w pamięci.

Reżyser "Calvary" nawet nie próbuje uciekać od symboliki. Bez trudu odnajdziemy analogię pomiędzy upływającym czasem do zapowiedzianej śmierci kapłana a Wielkim Tygodniem i męką Chrystusa oraz jego Zmartwychwstaniem. Część mieszkańców prowincji snuje się po wiosce niczym kolejne odpryski będące ucieleśnieniem najcięższych grzechów nękających człowieka. Wszystkich bohaterów drugoplanowych pojawiających się na ekranie jest 12 – podobnie jak ewangelicznych Apostołów. Podszycie całości czarnym humorem, choć początkowo zdaje się lekko łagodzić ciężki ton obrazu i poszczególnych wnikliwych, przemyślanych dialogów, to w wielu momentach potęguję beznadzieję sprawiając, że z wielkim trudem przełykamy kawałki tej wyjątkowo gorzkiej tabliczki filmowej czekolady.



Wielowarstwowe dzieło Irlandczyka plasuje się w segmencie ambitnego i wymagającego kina. Wśród znaków zapytania przewijających się w trakcie seansu znajdzie się kilka takich, których zarówno wierzący, jaki i ateiści chcieliby zapewne uniknąć. Same odpowiedzi mają zaś nader często nieprzyjemny i cierpki posmak. Największą siłą obrazu pozostaje jego nonkonformizm. "Calvary" nie schlebia panującym trendom czy dominującym schematom myślenia. Nie pragnie by widz znalazł w nim pochwałę swego światopoglądu i utwierdzenia w przyjętej perspektywie postrzegania wiary. Wybiera osobliwą ścieżkę, będącą próbą ukazania prawdziwej sytuacji zagubienia wielu ludzi zatrzaśniętych gdzieś w marazmie jałowego żywota, pozbawionych duchowej strawy, miotających się w chłodnych murach przyziemności. McDonagh dokonuje niełatwej syntezy delikatnych materii, przy której większość kolegów z reżyserskiej ławki poniosłaby sromotną klęskę. On odnosi sukces opierając swoją misterną konstrukcję na dwóch filarach – wyśmienitym scenariuszu oraz wybornym aktorstwie. Jego produkcja mocno osadzona w realiach dzisiejszej Irlandii poddaje pod dyskusję kilka istotnych dla niej problemów - uprzedzeń rasowych, wyzysku ekonomicznego, napływu imigrantów, a jednocześnie tworzy mozaikę pytań o stan duchowości współczesnego świata.

Często w konkluzjach recenzji piszę się, że dany obraz skłania do refleksji, kilku chwil zadumy. "Calvary" bez wątpienia do takich filmów należy. W tym konkretnym przypadku będziemy starali się jednak zamknąć etap analiz na jak najbardziej powierzchownym i pobieżnym poziomie. Głębsze rozmyślania mogą bowiem wytrącić nas z bardzo pożądanego wewnętrznego poczucia spokoju ducha – a tego nikt tak naprawdę nie chce.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones