This is Wersal

Depp snuje się po ekranie niczym bezrobotny aktor w scenografii z odwołanej sztuki. Czasem coś mruknie, podniesie kącik ust, przekręci się w łóżku na drugi bok albo rzuci parę zaklęć w stronę
Nowy Balzak be like: najpierw hollywoodzki gwiazdor tłucze się w sądzie ze swoją byłą żoną na oczach kongregacji wszystkich plemion. Później francuska reżyserka targa za włosy dziennikarza, który oskarżał o molestowanie seksualne jej partnera, reżysera o wielkim dorobku i przebrzmiałej sławie. Wreszcie – gwiazdor i reżyserka pokazują razem film o Ludwiku XV i Madame du Barry, czyli – z definicji – rzecz o gasnącym blasku oraz złych językach. Fakt, życie pisze najdziwniejsze scenariusze, a opowieści o kuciu żelaza bywają ciekawsze niż gotowe dzieła. Niestety, efekt tej artystycznej komitywy nie jest w połowie tak satysfakcjonujący, jak sugerowałby marketingowy szum. "Kochanica króla" w reżyserii Maiwenn i z Johnnym Deppem przed kamerą jest jak połączenie "Niebezpiecznych związków" i "Scooby Doo". Bohaterowie zdzierają z winowajczyni maskę Markizy de Merteuil, a tam "Pretty Woman". 

Pochodzącą z pospólstwa Jeanne poznajemy, gdy jest dzieckiem. Dziewczynka pozuje do portretu w plenerze, lecz wzrokiem ucieka daleko za horyzont – to pierwsza z serii mało subtelnych metafor jej rebelianckiej natury. Dzięki gruntownej literackiej edukacji pod okiem przybranego ojca oraz spływającej prosto z kosmosu nadświadomości, Jeanne dostrzega w klasowych zależnościach szansę, zamiast przeszkody. Jej perypetie błyskawicznie układają się w opowieść o rozsadzaniu kolejnych gorsetów – pośród prowincjonalnej wspólnoty, w klasztorze, na salonach Wersalu. W rzeczywistości, niebezpieczne związki z dworem zaprowadziły Madame du Barry tam, gdzie całą resztę, czyli na gilotynę. Jednak w filmie Maiwenn ten historyczny balast wydaje się co najwyżej puentą okrutnego żartu. Liczy się naftalinowe love story pomiędzy Jeanne a Ludwikiem XV (Johnny Depp) – monarchą tak zmęczonym, że obsadzenie w tej roli kogoś innego byłoby kardynalnym błędem. 

Płynąca zza kadru narracja podpowiada nam nie tylko biograficzne detale, ale też emocje, stany, nastroje – jakby nie szło ich wyczytać z egzaltowanych twarzy. Jako że bohaterowie przypominają tu raczej pionki na szachownicy, nie zaś ludzi z krwi i kości, tautologiczna natura tego zabiegu szybko staje się problemem. Arcymistrzynią w tej rozgrywce pozostaje oczywiście sama du Barry, która w reżysersko-aktorskiej interpretacji Maiwenn jest kobietą-przecinakiem; pozbawioną jakichkolwiek skaz, impregnowaną na każdy rodzaj porażki; niekompatybilną z jakimkolwiek rodzajem emocjonalnej, psychologicznej czy historycznej prawdy; najzwyczajniej w świecie – nieciekawą. Fantastyczny jest moment, gdy bohaterka wpada w dziką ekscytację po tym, jak nowo przybyła do Wersalu Maria Antonina raczy ją kurtuazyjnym pytaniem o pogodę. To scena z filmu, który chciałbym obejrzeć. Ten, który dostaliśmy, przypomina raczej grę wideo – Jeanne zalicza kolejne szczebelki na społecznej drabinie i za każdym razem bije swój rekord. A przegrać może jedynie w imię nieszczęśliwej, płomiennej miłości. To filmowy odpowiednik zdania: "Moją jedyną wadą jest zbyt dużo zalet".   


Samouwielbienie reżyserki może równać się jedynie zmęczeniu aktora. Każdy, kto śledzi nawet pobieżnie karierę Deppa, wie, że kija w jego szprychy nie wsadziła wcale Amber Heard. Problemem było raczej cieplutkie emploi fotogenicznego dziwaka – zawsze z kilogramem lateksu na twarzy, zwykle w surrealistyczno-komediowej konwencji. Jego pierwsza rola po trzech chudych latach nie jest wyjątkiem. Depp snuje się po ekranie niczym bezrobotny aktor w scenografii z odwołanej sztuki. Czasem coś mruknie, podniesie kącik ust, przekręci się w łóżku na drugi bok albo rzuci parę zaklęć w stronę swojej kochanki. W ogień tej miłości trzeba wierzyć na słowo, podobnie zresztą jak w charyzmę Ludwika XV. Zwłaszcza że w konfrontacji ze świetnym drugim planem, na którym brylują Benjamin Lavernhe w roli królewskiego majordomusa oraz Melvil Poupaud jako cyniczny stręczyciel, wypada po prostu blado. 

Dyskretne rozgryzanie arystokratycznej etykiety oraz mnożenie obyczajowych winietek wychodzi reżyserce nieźle. I jeśli na jakimś poziomie "Kochanica króla" działa, to tylko jako bezpretensjonalna dworska komedyjka. To forma równie szlachetna jak każda inna i szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego Maiwenn traktuje ją wyłącznie w kategoriach kontrapunktu. A przydałoby się spuścić trochę powietrza z tego balonika. Pokazać, że beton naszych oczekiwań względem gatunku, obrazu epoki oraz jej ikon, a także podziału ról społecznych może kruszeć pod ciężarem autentycznych emocji, a nie scenariopisarskich banałów.
1 10
Moja ocena:
4
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones