Recenzja filmu

Lekarstwo na miłość (1966)
Jan Batory
Kalina Jędrusik
Krystyna Sienkiewicz

Kryptonim H.O.N.O.R.A.T.A.

Oglądałem ten tytuł kilkanaście razy i nie ma tam ani jednej osoby, której nie można by przypisać mnogości charakterystycznych cech i to zarówno na podstawie gry ciałem, jak i po jednym, jedynym
UWAGA, SPOILERY! 
TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.

Przyznam, że dziwnie recenzuje się komedie. Jakkolwiek trzymam się tezy, że spory o gusty popychają świat do przodu, a więc powinno się o gustach dyskutować, to jednak w przypadku komedii jest to naprawdę rzecz względna. I choć potrafią mnie rozbawić zarówno filmy z Louisem de Funès i Stevem Martinem z jednej strony, a serie typu "American Pie" czy "Kac Vegas" z drugiej, to aby stwierdzić, że "Lekarstwo na miłość" jest znakomitą komedią, potrzeba czegoś znacznie więcej niż luzu i dobrego humoru podczas seansu. Jest to tytuł czarno-biały, co już pewnie na tym etapie pozyskania wiedzy o filmie powoduje częściowy odpływ potencjalnie zainteresowanych widzów, zwłaszcza młodych. Dodatkowo, jest to film z ulubieńcami ówczesnych władz w rolach głównych, na czele z czytającym propagandowe "Polskie kroniki filmowe" Andrzejem Łapickim. Milicja jest tu bohaterem, który działa dla ludzi, a nie przeciwko nim i ogólnie świat przedstawiony w filmie jest radosny oraz pozytywny, a jedyne, co zaburza ten spokój, to kryminaliści i hultaje. Na pewno niejeden fanatyk "jedynej słusznej hagiografii" typu "Smoleńsk" czy "Historia Roja" nie potrafi przejść nad tym do porządku dziennego, bo - niestety - takie przypadki poznałem w dużej ilości wśród kinomaniaków. Mówimy jednak wciąż o komedii, a już tyle emocji wzbudza na starcie. Skoro III Rzeczpospolita jest sukcesorem PRL, to nie tylko musi się wstydzić za poczynania tej drugiej, ale może też być dumna z nielicznych aspektów, w której PRL górował nad obecną Polską, a tym między innymi jest kinematografia. "Lekarstwo na miłość" zaś perfekcyjnie wpasowuje się w środek osi historii komedii czasów komunizmu, dokładnie pomiędzy klasykami post-stalinowskiej odwilży jak "Kapelusz pana Anatola" z pamiętnym Tadeuszem Fijewskim, a antysystemowym "Brunetem wieczorową porą" Stanisława Barei. I co ciekawe, wszystkie te filmy są jednocześnie kryminałami, jakich nie powstydziłaby się sama Agatha Christie.

Niejeden mężczyzna czasów minionych i czasów dzisiejszych wzdychał pewnie do ówczesnej seksbomby, jaką była Kalina Jędrusik. Niżej podpisany też. Chopinowski nos, bujne włosy i brwi, zalotne spojrzenie, łabędzia szyja. Usadowienie jej w roli Joanny (vel Honoraty) to już jedna czwarta sukcesu. Wiem, powinno się powiedzieć: "to już połowa sukcesu", ale ten film trzyma się na kilku bardzo mocnych filarach i tylko jednym z nich jest Kalina. Joanna wyczekuje na telefon od swojego ukochanego, Janusza (Wieńczysław Gliński), lecz przypadkowo odbiera połączenie od łącznika szajki fałszującej banknoty (a to w PRL przestępstwo wagi ciężkiej). Wskutek zawiłości losu spotyka na swej drodze tajemniczego "Szefa" (Andrzej Łapicki). I tu rozpoczyna się szalona przygoda dziewczyny, która postanawia sama rozwikłać sprawę szajki, a jednocześnie pomóc sobie w problemach sercowych. Jej partnerką w tych działaniach zostaje lekko nierozgarnięta Janka (Krystyna Sienkiewicz). Kobiety w końcu wpadną w nie lada tarapaty, ale po co film z polskim Jamesem Deanem w obsadzie, jeśli nie po to, by rzeczony ruszył im na ratunek zwieńczony zmysłowym całusem?

Wspomniałem, że Jędrusik to jedna czwarta sukcesu. Ona sama nie sprawiłaby, że film po dekadach od premiery wciąż będzie cieszył się olbrzymią popularnością. To, co odróżnia "Lekarstwo na miłość" od rzeszy innych komedii kryminalnych czy komedii romantycznych (bo wszystkie te gatunki się tu przeplatają), to pierwszorzędny scenariusz. Znając go, spróbujmy sobie wyobrazić, że to nie Warszawa, a Nowy Jork. Że zamiast Jędrusik, Sienkiewicz, Łapickiego i Glińskiego grają odpowiednio: Alicia Vikander, Rachel McAdams, George Clooney, Jason Bateman (najpodobniejsi fizycznie i odnajdujący się w podobnych rolach). I John Goodman jako "Chudy", czyli nasz wspaniały Mieczysław Czechowicz. Jestem pewien, że sukces byłby murowany. Powieść Joanny Chmielewskiej "Klin", na podstawie której powstał film, jest idealną bazą dobrego scenariusza. I tu, i tam dopracowane są dialogi i historia, a wszystkie wątki znajdują zakończenie, co jest zupełnym przeciwieństwem dzisiejszych filmów. Trzecim filarem jakości "Lekarstwa na miłość" jest reżyser. Jan Batory nigdy wcześniej ani później nie zbliżył się do poziomu maestrii, jaką zaprezentował tutaj. Trzynaście lat po tym sukcesie jeszcze raz ruszył w tan z Chmielewską, ekranizując jej późniejszą powieść "Upiony legat" pod tytułem "Skradziona kolekcja", która jest całkiem miłym i niezłym filmem, ale w którym widać, że oboje już stracili wenę. A wracając do recenzowanego tu filmu - dopełnieniem jego wartości jest pozostała pełna obsada filmu. Od drugoplanowych ról aż do ról epizodycznych. Oglądałem ten tytuł kilkanaście razy i nie ma tam ani jednej osoby, której nie można by przypisać mnogości charakterystycznych cech i to zarówno na podstawie gry ciałem, jak i po jednym, jedynym zdaniu, które wypowiedzą. To też była specyfika kina z lat Polski Ludowej. Znakomici aktorzy teatralni przewijali się w tle tylko po to, by zagrać swoje trzy sekundy tak, jakby to miała być ostatnia rola w ich życiu. Jakże odmienne stanowisko od dzisiejszego.

W tamtych latach powstało jeszcze kilka filmów, które są zarazem naturalnie śmieszne, bardzo przyjemne, ale nie sprowadzają komedii tylko do poziomu śmiechu, bo niosą ze sobą ciekawe historie. Na myśl przychodzą mi choćby: "Ewa chce spać", "Mąż swojej żony" i "Pieczone Gołąbki". Teraz patrząc, widzę że łączy je z "Lekarstwem na miłość" jeszcze jedna wartość dodana - piękne kobiety (w wymienionych filmach były to kolejno: Barbara Kwiatkowska, Aleksandra Zawieruszanka i Magdalena Zawadzka). To również znak rozpoznawczy PRL i najbardziej odnajduję coś podobnego w filmach francuskich tamtych czasów. Gdzie kobieta będąca ikoną piękna danego okresu jest sztuką w sztuce; niezbędną częścią filmu, bez której ten by tracił. Bo "Lekarstwo na miłość" bez Kaliny Jędrusik straciłoby bardzo wiele. Na szczęście gwiazdy tak ułożyły się na niebie, że otrzymaliśmy produkt kompletny i bardzo wysokiej jakości, który nic się nie zestarzał, o dziwo. To film dobry i na niedzielę do obiadu, i na wieczorny seans dla dwojga, i na poprawę nastroju w deszczowy dzień na zwolnieniu lekarskim. I pomysł, który warto sprzedać za ocean. Czy żeby zekranizować świetny scenariusz trzeba sięgać tylko po źródła, o których wałkuje się codziennie w mediach i które kosztują grube miliony ("The Witcher")? "Ach, nie... Skąd!" Żelazna kurtyna kryje wiele takich zakurzonych skarbów kultury masowej i "Lekarstwo na miłość" jest jednym z nich.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones