Recenzja filmu

Martha Marcy May Marlene (2011)
Sean Durkin
Elizabeth Olsen
Brady Corbet

Cztery razy M

Gdy słyszymy nazwisko Olsen, kojarzymy je z dwiema sympatycznymi siostrami, którym jednak daleko do rewelacyjnego aktorstwa i występów w poważnych produkcjach. Jednak te skojarzenia zapewne w
Gdy słyszymy nazwisko Olsen, kojarzymy je z dwiema sympatycznymi siostrami, którym jednak daleko do rewelacyjnego aktorstwa i występów w poważnych produkcjach. Jednak te skojarzenia zapewne w ciągu kilku najbliższych lat ulegną zmianie, wtedy to kariera młodszej siostry znanych bliźniaczek rozkwitnie mam nadzieję na tak dużą skalę, na jaką sobie zasługuje. A zasługuje na wiele, co do tego nie posiada wątpliwości chyba nikt, kto ma za sobą seans "Marthy Marcy May Marlene".

Młodziutka Martha (Elizabeth Olsen) trafia do sekty, w której z założenia ma zaznać spokój i szczęście. Wszyscy członkowie żyją w komunie, a jej działanie opiera się na patriarchalnych wartościach. Jednak środowisko to okazuje się nie być tak idylliczne, jak z początku się wydawało. W końcu dziewczyna postanawia uciec. Trafia do domu swojej siostry i jej męża. Fizycznie wyzwala się ze zniewolenia, jednak tak naprawdę wszystko jej przypomina o dawnym życiu. Nie może uwolnić się od wspomnień i żyje w ciągłym strachu.

Olsen całkowicie przyćmiła tę produkcję. Wystarczy poczytać recenzje. Nie znajdziemy w nich wiele o scenariuszu czy umiejętnościach debiutującego reżysera. Za to znajdziemy wiele o niej. Jednak nie można mieć tego nikomu za złe. Widz zostaje zahipnotyzowany przez wyłaniającą się z głębin Hollywoodu nową lśniącą perłę, jaką jest Elizabeth. W swojej roli jest do cna przekonywująca. Wierzymy jej zagubieniu i trudnościom z przystosowaniem się do powszechnych reguł obowiązujących w konsumpcyjnym świecie, tak oczywistych dla nas i tak niezrozumiałych dla niej.

Historia, jaką chce ukazać nam Sean Durkin, nie ma nic wspólnego z gatunkiem dreszczowca, z którym bywa utożsamiana. Nie skupia w sobie wartkiej akcji, dynamicznego montażu i scen budujących chwile napięcia. Jest to dramat psychologiczny w najczystszej postaci. Cały film opiera się na przeżyciach protagonistki, zmianach psychicznych, które w niej zachodzą i dramacie jaki ją spotyka. Nie chodzi w nim o fabułę czy wydarzenia same w sobie, ale o to jak te wydarzenia odbijają się na głównej bohaterce. I tutaj znowu trzeba ukłonić się w stronę Elizabeth za wykonanie nie łatwego zadania uzewnętrznienia widzowi tego, co jej bohaterka chowała w sobie.

Jeśli chodzi o reżyserię Durkina, jest ona tak idealna i cukierkowa, że aż kole w oczy. Wydawałoby się, że nie da się filmu wyreżyserować za dobrze, jednak ten twórca wyprowadził mnie z tego błędu. Widać było, że reżyser starał się stworzyć dzieło technicznie doskonałe. Każde ujęcie jest wnikliwie przemyślane, ma swoją określoną kompozycję niczym misternie planowane renesansowe obrazy.  Z jednej strony trochę nie wypada się tego czepiać, jednak z drugiej co za dużo to nie zdrowo. Jeden, dwa cukierki są dobre, jednak gdy najemy się ich całą garść, robi się nie dobrze. A tak właśnie się czułam po obejrzeniu filmu – przesłodzona tymi czarownymi ujęciami, jakbym zjadła kilka kilogramów słodyczy.

"Martha Marcy May Marlene" do blockbusterów nie należy, nie jest to pozycja dla każdego. Mamy tutaj dużo symboliki i psychologicznej analizy oraz zakończenie z morałem. Mamy również trzy bohaterki w jednym. Marthę – osobę, którą główna bohaterka była w świecie zewnętrznym. Marcy May – jej wcielenie w sekcie, wcielenie które uwierzyło, że jest "nauczycielką i liderką". Oraz Marlene – tym, kim de facto w tej wspólnocie była, czyli jedną z wielu takich samych dziewczyn, o takiej samej, ściśle określonej roli.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Już po pierwszych paru minutach oglądania Elizabeth Olsen na ekranie narastała we mnie nieśmiała... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones