Recenzja filmu

Meet Me in the Bathroom (2022)
Will Lovelace
Dylan Southern

Is This It?

"Meet Me in the Bathroom" to filmowy dokument konkretnego czasu i konkretnego miejsca, ale zarazem przypominajka, że historie kolejnych artystycznych scen to powtarzająca się w kółko jedna,
W latach 60. Nowy Jork zawibrował od gitarowego brzmienia The Velvet Underground. W latach 70. muzyczną sceną miasta zatrzęśli Blondie, Patti Smith, The Ramones i Television. W latach 80. dołączyli do nich Sonic Youth czy Swans. U zarania nowego millennium, gdy wydawać się mogło, że rock'n'rollowy duch miasta wyparował, rękawicę podjęło kolejne pokolenie. Na podium wkroczyli The Strokes, Yeah Yeah Yeahs i Interpol, by wykrzesać kolejne iskry ze wzmacniaczy. Dziś, dwadzieścia lat później, to już jednak stare karabiny i prehistoria, zwłaszcza dla kogoś, kto ma tyle lat, ile miał Julian Casablancas, kiedy śpiewał po raz pierwszy "Last Nite". Niegdysiejsi młodzi gniewni, którzy wzięli wówczas świat przebojem, to już przecież starzy wyjadacze showbiznesu. Ich dawni fani to natomiast wkraczający w wiek średni państwo, którzy zapewne z sentymentem przypomną sobie czasy licealno-studenckie rozegrane w rytmie "Is this It?". Może i "spotkają się w łazience", ale co najwyżej przed lustrem, ocierając łezkę nostalgii za młodością "górną i durną".

"Meet Me in the Bathroom" to filmowy dokument konkretnego czasu i konkretnego miejsca, ale zarazem przypominajka, że historie kolejnych artystycznych scen to powtarzająca się w kółko jedna, wciąż ta sama historia. Od idealistycznych początków po sparzenie się w ogniu sławy. Od bohemy ze slumsów po milionerów ze zgentryfikowanej hipsterni. Wzlot, eksplozja, upadek, stabilizacja. Will Lovelace i Dylan Southern zaczynają przecież swój film od ziarnistych ujęć Nowego Jorku, w rytm dobiegających z offu wersów "Leaves of Grass" Walta Whitmana, kreśląc linię, która łączy przeszłość z przeszłością. W ich filmie tradycja nowojorskiej oddolnej biografistyki otrzymuje kolejny rozdział. Były już kręcone na taśmie 16 mm dzienniki Jonasa Mekasa, było utrzymane w punkowym duchu DIY "The Blank Generation" (1976) Amosa Poego i Ivana Krala, pora na "kino domowe" początku XXI wieku. Zamiast Mekasowego Boleksa mamy kamerki wideo A.D. 2001, ale duch materiałów źródłowych jest ten sam.

"Meet Me in the Bathroom" to filmowa wersja zatytułowanej tak samo książki Lizzy Goodman: reportaż był "historią mówioną" i film również jest. Zza kadru słyszymy wyimki z wywiadów i wspominki wszystkich zainteresowanych: Julian Casablancas, Karen O, Paul Banks, Kimya Dawson i James Murphy komentują z perspektywy czasu swoje wzloty i upadki. Z tego cudzysłowu narracji wynika jednak niewiele, bo Lovelace i Southern celują raczej w impresję. "Meet Me in the Bathroom" to przede wszystkim kapsułka czasu, strumień prywatnych zdjęć i nagrań wideo, na gorąco dokumentujących rewolucję. Jest niby obowiązkowy rzut oka na scenę: The Strokes grają "Take It or Leave It", Yeah Yeah Yeahs – "Date With the Night", Interpol – "Slow Hands", The Rapture – "House of Jealous Lovers". Dominuje jednak perspektywa kulis. Nawet muzyka pełni tu drugorzędną rolę. Piosenki materializują się z powietrza, w jednej chwili słucha ich pięć osób w zapyziałym klubie, a w drugiej już nuci je cały świat. Cały historyczno-obyczajowy kontekst zostaje potraktowany hasłowo, sprowadzony do wyliczanki: Limp Bizkit, Y2K, George W. Bush, 11/9, Napster. Reżyserzy sygnalizują kolejne wątki, ale tylko ślizgają się po tematach: cykliczność nowojorskiej bohemy, kobiecy punkt widzenia w rock'n'rollu, lęki przełomu wieków, trauma upadku WTC, internet pogrążający przemysł muzyczny i redefiniujący relacje fanów z artystami. W filmie nie czuć nawet globalnego wymiaru rockowej fali zapoczątkowanej przez nowojorczyków.

Szkoda, bo "Meet Me in the Bathroom" dokumentuje ciekawą zmianę dziejowej warty. Z jednej strony przy huku walącego się World trade Center wróciła przedwcześnie zakończona przez Francisa Fukuyamę Historia. Z drugiej: gitarowa moda z przełomu wieków była tyleż "ostatnią" rockową rewolucją, co pierwszą rockową rewolucją tak bardzo zapatrzoną wstecz, tak bardzo pastiszową i powtarzającą gesty swoich ojców (w tym wypadku: Lou Reedów i innych Joy Divisionów). Oczywiście, nic złego w tym, że Lovelace'a i Southerna interesuje raczej prawda emocjonalna niż jakaś pogłębiona prawda socjo-historyczna. Tyle że takie podejście prowadzi ich w stronę nieco zbyt mitologiczną, nieco zbyt narcystyczną. Reżyserzy niby wyliczają skazy swoich herosów, a i tak wychodzi im pomniczek: trochę wdzięczny, a trochę banalny.

Dobrym kontrapunktem dla "Meet Me in the Bathroom" byłby poświęcony grunge boomowi "Hype! – zadyma" (1996) Douga Praya, dokument zarówno bardziej "muzyczny", jak i bardziej trzeźwy w oglądzie sytuacji. Szkoda, że Lovelace i Southern  zamierają w nostalgicznej pozie starego imprezowicza, mówiąc nam "kiedyś to było, a teraz to nie jest". Bo przecież ta historia ma ciąg dalszy, nie kończy się smutną kropką nostalgii, kontekst trwa. Dość powiedzieć, że Yeah Yeah Yeahs dopiero co wydali nowy album, że ostatnia płyta The Strokes zaskakująco wdzięcznie przepoczwarza ich młodocianą blazę w dojrzałe zmęczenie. Jasne, "Meet Me in the Bathroom" ogląda się bardzo przyjemnie, ale po seansie trudno nie zacytować tych, od których zaczęła się cała afera: is this it?
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones