Recenzja filmu

Na głębinie (2012)
Baltasar Kormákur
Ólafur Darri Ólafsson
Joi Johannsson

Mroźny wulkan

Nie jest to, nomen omen, jakiś strasznie głęboki film, ale Kormákur nie zamierza się na wielkie kino. Obrazy znaczą tu mniej więcej tyle, ile naprawdę znaczą i nie są obciążone metaforyczną
Łączną liczbę mieszkańców Islandii szacuje się na 320 tysięcy, z czego ponad jedna trzecia zamieszkuje Reykjavík. Nie przeszkadza to jednak krajowi w odnoszeniu sukcesów na międzynarodowej scenie muzycznej czy filmowej, a nawet ogrywać w piłkę nożną poważne europejskie firmy. O sile argumentów niepozornej wyspy przekonali się zresztą wszyscy, gdy w 2010 roku huknęła ona na postrach z jednego ze swoich wulkanów, paraliżując na długie dni ruch powietrzny w całej Europie. W filmie Baltasara Kormákura pojawia się wspomnienie wybuchu, ale jedynie w dalekim tle i nie tego sprzed prawie czterech lat. Akcja osadzona jest w latach 80., a oparta na prawdziwej historii opowieść koncentruje się na innej, znacznie bardziej kameralnej katastrofie.



Film jest wyraźne podzielony na trzy części. Zaczyna się niemal etnograficznym obrazkiem popijawy w miasteczku położonym na jednej ze skalistych wysepek. W kraju, w którym na jeden kilometr kwadratowy przypada trzech ludzi, jedyną szansą spotkania jest zamknięcie się z towarzystwem w knajpie albo na statku. Gulli jest jednym ze spryciarzy łączących obie te metody i właśnie pije, szykując się duchowo do porannego rejsu. Pośród oparów alkoholu rozbłyskują czasem erotyczne iskry, chwilami pachnie awanturką, widać jednak, że wszystko to część rutyny. Picie do nieprzytomności, powrót na czworakach do domu i nieświeża pobudka nie przeszkadzają w porannym wyruszeniu na połów. Podobnie jest na statku, na którym kilkuosobowa załoga zna dobrze swoje zadania i potrzeby kolegów. Nastrój zmienia się gwałtownie wraz z nieszczęśliwym wypadkiem. Statek zaczyna tonąć, a rybacy bez żadnych zabezpieczeń trafiają do lodowatej wody. Tu zaczyna się druga część filmu.

Wydaje się, że na tym etapie jest już przesądzone, że czeka nas kolejna opowieść o bohaterze zmagającym się z wszechpotężnymi siłami natury i własną samotnością – Gulli zostaje rzucony w otchłań żywiołu, niczym bohaterowie "127 godzin", "Życia Pi" czy "Grawitacji". To przeczucie sprawdza się tylko do pewnego stopnia, bo w opowieść Kormákura wpisane jest przetrwanie – akt trzeci, który nie kończy się z chwilą dotarcia do brzegu czy nawet zaleczenia ran. Rybak okrzyknięty bohaterem narodowym powinien zrobić coś sensownego ze swoim doświadczeniem, ale co miałoby to być? Wytłumaczenia, które słyszy od lekarzy, brzmią jak drwina. Nie ma supermocy, które rzuciłyby na jego wyczyn nowe światło, nie czuje dotknięcia cudu, o którym mówią ludzie wokół, zwłaszcza kiedy spogląda w oczy tych, których bliscy mieli mniej szczęścia od niego. Niewątpliwie atutem filmu jest to, że te trzy etapy są częściami jednego doświadczenia. Zupełnie inną historią jest temperatura samego doświadczenia, która wbrew aurze wydaje się dość letnia.



Nie jest to, nomen omen, jakiś strasznie głęboki film, ale Kormákur nie zamierza się na wielkie kino. Obrazy znaczą tu mniej więcej tyle, ile naprawdę znaczą i nie są obciążone metaforyczną nadwyżką. Nie brak tu nawet scen uderzająco banalnych, ale też nie trzeba z tego wcale czynić zarzutu. Zachodni krytycy porównują "Na głębinie" do wystawnych morskich katastrof z intencją dowartościowania islandzkiego filmu, którego najważniejszą właściwością wydaje się właśnie szeroko pojęta skromność. Naznacza ona nawet ekstremalne doświadczenie będące w centrum opowieści. W gruncie rzeczy to prosto opowiedziana historia faceta, który wypływa w morze, żeby w finale powrócić do domu. W klasycznej epickiej opowieści pomiędzy tymi wydarzeniami nastąpić powinna wielka przemiana bohatera – tu mamy raczej znak zapytania.

Wytrącony z codziennej rutyny bohater musi bowiem udzielić sobie kilku odpowiedzi: jaki jest sens jego ocalenia?, co zrobić z tym nieoczekiwanym darem? Dlaczego w ogóle mieszkać w takim nieprzyjaznym, zimnym kraju jak Islandia? – dodaje od siebie w materiałach prasowych reżyser, który mimo romansów z Hollywood wraca jednak na skalistą wyspę (pamiętacie jego "101 Reykjavík"?), to niebezpieczne pytanie, bo jeśli udziela się wam islandzki nastrój pogodnej depresji możecie od razu zapytać: a po co żyć gdziekolwiek indziej?
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik '82. Urodzony w Grudziądzu. Nie odnalazł się jako elektronik, zagubił jako filmoznawca (poznański UAM). Jako wolny strzelec współpracuje lub współpracował z różnymi redakcjami, z czego... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones