The flip side

UWAGA! Poniższy tekst zawiera SPOJLERY! Drogi czytelniku, dobrze się zastanów, zanim rozpoczniesz lekturę. Niewątpliwy zaszczyt poznania panny Stern (Jenny Slate) zawdzięczamy jej występom na
UWAGA! Poniższy tekst zawiera SPOJLERY! Drogi czytelniku, dobrze się zastanów, zanim rozpoczniesz lekturę.

Niewątpliwy zaszczyt poznania panny Stern (Jenny Slate) zawdzięczamy jej występom na scenie. Dziewczyna lubuje się w standupowych monologach, w trakcie których finezyjnie przeplata rozmyślenia dotyczące wyglądu damskiej bielizny po całym dniu noszenia porcją smakowitych szczegółów dotyczących swojego pożycia z brzydszą połówką. Niestety, te skrzące się błyskotliwym dowcipem eskapady słowne nie do końca trafiają w gusta chłopaka – ten, po jednej z oracji pod swoim adresem, postanawia zakończyć związek z naszą damą. Ów mało przyjemny epizod stanowi jedynie preludium do całego ciągu nieszczęść, jakie spadną na jej nieszczęsną głowę. Kolejny cios – pożegnanie się z pracą w księgarni pozwalającej dziewczynie wiązać koniec z końcem. Prawdziwym ukoronowaniem pasma tych klęsk będzie jednak ciąża, oczywiście niechciana.

Robespierre odwraca znane do tej pory widzom wektory – tutaj znajomy jest wyłącznie punkt wyjściowy. Upojna noc, trochę alkoholu, chwila nierozwagi z ledwie poznanym mężczyzną i test wskazuje krzyżyk – wyrok może być tylko jeden: ciąża. I w tym konkretnym momencie kończą się wszelkie podobieństwa z widzianymi wcześniej produkcjami. Dalej zapada odruchowa dla Donny przy takim zrządzeniu losu decyzja: aborcja. Żadnych rozważań, żadnych wątpliwości, żadnych rozterek. "Obvious Child" przypomina rewers "Wpadki" Apatowa. Tam też przypatrywaliśmy się dwójce młodych ludzi skonfrontowanych z nieoczekiwaną sytuacją. Tam też brano pod uwagę "schma-shmortion". I tu dotykamy zasadniczej kwestii. Nie chodzi bowiem o to, że w 2007 roku wygrała ścieżka pro-life, a teraz odwet bierze pro-choice. Autor "40-letniego prawiczka" z niejednego pieca chleb jadł i pojmował powagę zagadnienia jakiego dotyka. Starał się na tyle, na ile pozwalały mu ramy komediowej konwencji, ukazać jak najszersze spektrum możliwości po usłyszeniu słów: Kochanie, będziemy mieli dziecko. Zahaczyć o konsekwencje obu wyborów. Musnąć proces dojrzewania do podjęcia finalnej decyzji. U Robespierre nic takiego się nie pojawia. Amerykanka niczego nie udaje, niczego nie ukrywa – od pierwszej do ostatniej sekundy układa zestaw autorskich puzzli w klarowną tezę: wpadłaś – aborcja stanowi najlepsze, jedyne wyjście. Przez 83 minuty słowem się nie zająknie, że da się inaczej – nawet jednej sceny. Moralne wahadło bohaterów jej świata przez cały seans na milimetr nie drgnie, wychyli się poza początkowe położenie.

W Stanach Zjednoczonych, mijając kliniki aborcyjne, można być świadkiem ciekawego obrazka. Bardzo często w ich okolicach widać spore grupki ludzi zachęcający idące tam kobiety lub pary, by zaniechały powziętych zamiarów. Trzymają w rękach transparenty i wręczają ulotki. Walczą w ich mniemaniu o rzecz bezcenną – ludzkie życie. Sferę aktywności wyznacza im zakreślony żółtą farbą, szeroki na 35 stóp fragment chodnika przed placówkami, po przekroczeniu którego interweniuję policja bądź służby porządkowe (karą jest wysoka grzywna, a w przypadku recydywy więzienie). I tego właśnie najbardziej brakuje u Robespierre – choćby minimalnego marginesu dla alternatywy. Tu wszystko jest tak jednowymiarowe, oczywiste i jasne, że od pewnego momentu miałem nieodparte wrażenie obcowania z filmikiem stworzonym na potrzeby sieci "Planned Parenthood" wyświetlanym na każdym z ogromnych ekranów w jej oddziałach. Całość perfekcyjnie skrojona wedle szerzonych przez nich wzorców. Ot, taki krzepiący zlepek kadrów mający przekonać niezdecydowane dziewczyny do tego, że zabicie dziecka stanowi najlepsze rozwiązanie zaistniałej sytuacji, a te po wizycie utwierdzić w przekonaniu, iż dokonały prawidłowego wyboru. Robespierre z premedytacją ukazuje drogę pod drzwi kliniki jako ciąg radosnych podskoków – mama pogłaszcze cię po głowie i w nagrodę da lizaka, dorzucając w międzyczasie, że w młodości również przerwała ciążę, kolega gej będzie mocno ściskał za ciebie kciuki, koleżanka – zatwardziała feministka – wyzna, że nigdy nie żałowała zaliczonego zabiegu, a chłopak z wyrzutem wykrztusi, że odczuwa wstyd… wstyd, bowiem od początku powinien wspierać twoją dobrą duszę na obranym szlaku. Nic tylko sięgnąć po zachomikowane w skarpecie oszczędności i w try miga zapisać się na najbliższy wolny termin.

Chwilami jednak cynizm i wyrachowanie Amerykanki przekraczają granice przyzwoitości. Tak jak w scenie, gdy Donna udaje się do lekarza na pierwsze spotkanie. Po krótkiej rozmowie słyszy, że koszt procedury wyniesie 500 dolarów. Wtedy coś w niej pęka – zaczyna płakać. Stróżki łez nie zostały wywołane w żadnym razie otrzeźwiającym spostrzeżeniem, przebłyskiem, w którym uświadamia sobie, że ludzkie życie ma równowartość kilkuset zielonych banknotów. Donna roni łzy bowiem tyle wynosi jej miesięczny czynsz – gdzie się wówczas podzieje bidula? Na szczęście pocieszna pani doktor sugeruje, żeby rozważyła… pożyczkę od znajomych. Pierwszorzędnie wypada również wspomniana rozmowa matki z córką. Rodzicielka, dowiadując się, że córuchna pragnie zabić swoje nienarodzone dziecko, oddycha z nieskrywaną ulgą – obawiała się, że latorośl planuje wyjazd do Los Angeles, a to dopiero byłby powód do paru nieprzesadnych nocy. Miejsce prawdziwego spécialité de la maison twórczyni zarezerwowała dla ostatniego kadru, który niczym w baśniowej opowieści czytanej maluszkom na dobranoc, winno się oprawić aksamitnym głosem z offu Jamesa Earla Jonesa spokojnie konstatującym: ...i dopiero po aborcji żyli długo i szczęśliwie.

Reżyserka z chirurgiczną precyzją wycina też samą ciąże z całego towarzyszącego jej kontekstu. Nie ma w "Obvious Child" mowy o macierzyństwie, odpowiedzialności, więzi pomiędzy matką a istotą noszoną przez dziewięć miesięcy pod sercem. Zero walki o życie. Zero refleksji nad jego wartością. Dla niej dziecko równa się jakiemuś bliżej nieokreślonemu tworowi pasożytującemu na zdrowym organizmie kobiety, którego zabicie ma rangę spontanicznej decyzji o usunięciu kamienia nazębnego w gabinecie dentystycznym. Nie sili się na jakiekolwiek usprawiedliwianie głównej bohaterki. Żadne tam: "nie dojrzałam do tego", "nie wiem, czy podołam", "to jeszcze nie mój czas". Nawet podobnych oklepanych kinowych banałów tu brak. Choć akurat ten wybieg da się chyba w prosty sposób wytłumaczyć. Być może między poszczególnymi ujęciami Robespierre śmiejąc się po prostu pragmatycznie pyta: Czy muszę ją usprawiedliwiać? Czy pozbycie się niechcianego dziecka nie jest dziś już przypadkiem pierwszym zamysłem kiełkującym się w głowach wielu niewiast? Czy to nie norma? Jedno trzeba stwierdzić bez cienia wątpliwości – Amerykanka spektakularnie zmarnowała szansę nakręcenia obrazu ważnego i potrzebnego. Obrazu będącego odbiciem wycinka życia wielu kobiet. Zamiast tego zdecydowała się pójść poniżej linii najmniejszego oporu usadawiając się wygodnie nie na krześle reżyserskim, a raczej gdzieś w ławkach pośród pełnych pasji aktywistek, zmieniając tym samym swoje dzieło w tubę środowisk proaborcyjnych – obliczoną na tani poklask agitkę. Chłodno wykalkulowała, że właśnie tędy wiedzie najkrótsza ścieżka do pozyskania bezcennego na początku kariery rozgłosu, pokaźnej górki pieniędzy na kolejne zapewne równie ambitne projekty i uznania krytyków.

Już słyszę głosy mówiące, że należy chwalić twórczynię za odwagę. Odwagę potrzebną do jasnego wyartykułowania tego, co u innych przewija się między wierszami. Zaiste ogromnego heroizmu i samozaparcia wymaga współcześnie ukazanie dziewczyny liczącej sobie dwadzieścia kilka wiosen o mentalności dziecka bezrefleksyjnie decydującej się na aborcje. Mniejsza nawet, że ów chwalebny manifest artystki wygłoszony został przy akompaniamencie rechotu Donny z powodu wdepnięcia Maxa w psią kupę i w oparach jej fiksacji na temat "puszczania bąków". Misja wykonana? Wykonana! I żebyśmy się dobrze zrozumieli – całość nie rozbija się w żadnym razie o wyjątkowo mocne oparcie się Robespierre o lewą stronę barykady. W zasadzie przy odrobinie dobrej woli i chęci musiała przekuć ten fakt w największy oręż dzierżony w dłoniach. Umiejętnie i z wyczuciem rzucić trochę filmowego światła ten osnuty (coraz mniejszym, ale jednak) mrokiem milczenia skrawek rzeczywistości, który przecież zawsze był i będzie obecny. Wypunktować przesłanki za takim rozwiązaniem, naszkicować złożoność sytuacji, wielopłaszczyznowość okoliczności, wskazać, że czasem osamotniona kobieta nie dostrzega dla siebie innej możliwości. Nikogo nie oceniać, piętnować, skazywać na piekło potępienia. Problem polega na tym, że u Amerykanki wszystko jest płaskie niczym stół wykorzystany przez nią do pisania scenariusza. Nie sposób doszukać się w "Obvious Child" nawet centymetrowej głębi nieodzownej przy podnoszeniu tych niesamowicie delikatnych kwestii. Robespierre komponuje rzeczywistość osadzoną wokół swoich bohaterów wyłącznie z jednego rodzaju budulca – cegieł z wyrytym oczywistym dla niej słowem, dla żadnego innego elementu nie ma tu miejsca. To tak jakby zacietrzewiony przedstawiciel prawej flanki nakręcił film koncentrujący się na historii wielokrotnie brutalnie zgwałconej nastolatki i szorstką reżyserską ręką za wszelką cenę prowadził ją, jak po sznurku, do wydaniu dziecka na świat. Bez zanurzenia się w kompleksowość problemu, bez emocji, bez tła – bo tak trzeba i już. Nie chodzi mi absolutnie o zrównanie tych kazusów, ale o sam mechanizm. Między kolorem białym i czarnym znajduje się przecież cała paleta pośrednich barw, których dopiero wyciągnięcie na wokandę oraz gruntowna analiza powinny skłonić do podjęcia świadomej i przemyślanej decyzji. Tam gdzie powinno się pozwolić wybrzmieć półtonom, szeptać, operować na niuansach Robespierre nieustannie krzyczy wniebogłosy.

Wydanie Blu-ray dla rynku amerykańskiego prezentuje się przeciętnie (wygląda na to, że póki co w Polsce film nie ukazał się na DVD, a tym bardziej w omawianym formacie). Audio i wideo wypadają poniżej średniej. Lionsgate minimalnie nadrabia dystans w sferze dodatków. Mamy do wyboru komentarz audio reżyserki, producentki i Jenny Slate. Ponadto na błękitny krążek trafiły trzy bonusy: making of, extended scenes i short stanowiący bazę dla "Obvious Child". Generalnie należałoby wziąć poprawkę na bądź co bądź niszowy status produkcji – stąd pewne niedociągnięcia BD są do przyjęcia.

W kinie podejmujących dylematy natury etycznej występuje niezwykle cienka, ale jednocześnie wyraźna linia oddzielająca kategoryczne opowiedzenie się za określonym obozem od prymitywnej propagandy. Robespierre z zimną krwią ten punkt graniczny przekroczyła, licząc, że lekka forma i "komediowa" aura poparte charyzmą Slate (jej Donna mogłaby pretendować do miana owocu związku Silverman i Dunham) szczelnie zakamufluje i nie pozwoli widzom – idiotom dostrzec pulsującego rdzenia obezwładniającego egoizmu i nihilizmu wykreowanego świata i jednostek się w nim obracających. Zakładała, że gdzieś po drodze przemknie niezauważone prawdziwe zadanie wyznaczone dla obrazu – bycia lodołamaczem sumień kruszącym kręgosłupy moralne. Oj, chyba nas Pani kapkę nie docenia. I tak dotarliśmy do zaskakującego paradoksu – można pozycjonować się z dala od tradycyjnych wartości, z politowaniem spoglądać na konserwatywną wrażliwość, a mieć w sobie krztynę zwykłej przyzwoitości, by odkładając płytę do pudełka, poczuć zażenowanie na fundamencie niesmaku wywołane z jednej strony jaskrawością i skalą manipulatorskich tricków, a z drugiej bezwstydną nachalnością przekazu "Obvious Child". Oczywiście przez sam wzgląd na poruszaną materię, naszpikowaną polaryzującymi cząsteczkami, znajdzie się zapewne spora grupa odbiorców chętnie łykająca podaną przez akuszerkę Robespierre pigułę z szerokim uśmiechem na twarzy i popijająca ją kefirem komunałów rodem z "Podręcznika wyzwolonej kobiety XXI wieku". Im wystarczy, że film w skali 1:1 pokrywa się z ich perspektywą postrzegania tego delikatnego tematu. W końcu każdy z nas ma święte i nieodbieralne prawo identyfikować się z tym, co mu się rzewnie podoba. Mi jednak daleko jest do rozpływania się nad wizją świata, w którym zabicie bezbronnej istoty ludzkiej mieści się w grafiku między wypadem na burrito a wizytą u fryzjera.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones