Recenzja filmu

Powrót do Brideshead (2008)
Julian Jarrold
Matthew Goode
Ben Whishaw

Powrót do niewinności

Brideshead to miejsce marzeń. Piękne, stylowe, wytworne, fascynujące. Jego mieszkańcy – arystokratyczna, katolicka rodzina Flyte, to bogata elita angielskiego społeczeństwa. Życie w Brideshead,
Brideshead to miejsce marzeń. Piękne, stylowe, wytworne, fascynujące. Jego mieszkańcy – arystokratyczna, katolicka rodzina Flyte, to bogata elita angielskiego społeczeństwa. Życie w Brideshead, pełne oszałamiającego przepychu, elegancji i nienagannej etykiety, wdaje się więc marzeniem każdego „zwykłego śmiertelnika”, w którego żyłach nie płynie szlachetna krew. Nic więc dziwnego, że gdy Charles Ryder – ubogi student historii i początkujący malarz – poprzez dziwny zbieg okoliczności poznaje się z Sebastianem Flytem, robi wszystko, by na dłużej zagościć w życiu elitarnej rodziny. Dla Charlesa jest to możliwość wybicia się ponad przeciętność, realizacja ambicji i chęć zakosztowania innego – atrakcyjniejszego życia. Dla Sebastiana i jego siostry Julii – miła odskocznia od monotonnej, pełnej konwenansów codzienności. Z czasem, motywy postępowania bohaterów ulegną diametralnej zmianie, a konsekwencje ich zachowań na wszystkich odcisną trwałe piętno. "Powrót do BridesheadJulian Jarrold wyreżyserował w oparciu o powieść Evelyna Waugha. Nie czytałam tejże książki, więc na seans wybrałam się bez uprzednich założeń i oczekiwań w stosunku do fabuły. Zobaczyłam kawał dobrego kina, które każdemu mogę polecić. Ponad dwugodzinny film przedstawia historię znacznej części życia bohaterów na tle przemian historycznych i społecznych. Akcja nie spieszy się, co jakiś czas zwalnia, by wyeksponować określony problem albo emocje postaci. Produkcja najbardziej spodoba się więc zwolennikom spokojnej, skłaniającej do refleksji fabuły. Jednym z mocniejszych akcentów filmu jest aktorstwo. Znakomite są role postaci pierwszoplanowych: przekonujący Matthew Goode (Charles), fantastyczny Ben Whishaw (Sebastian) i pełna wdzięku Hayley Atwell (Julia). Błyszczy  Emma Thompson w roli fanatyczki religijnej, snobistycznej i władczej pani Marchmain, która zagorzale walczy o dobro swoich dzieci, nie widząc, że jest główną przyczyną ich nieszczęścia. Swego rodzaju perełką jest dla mnie Anna Madeley, grająca żonę Charlesa – Celię; pojawia się w zaledwie trzech scenach, ale mimo to pozostawia swoją rolą niezatarte wrażenie. Kolejną zaletą jest wizualna strona filmu. Estetycznie wysmakowane, wysublimowane zdjęcia autorstwa Jessa Halla, doskonale harmonizują z tematyką. Żaden obraz nie jest przypadkowy, niewłaściwy czy zbędny. Wszystko, od kompozycji po kolorystykę, jest w najdrobniejszych szczegółach przemyślane i dopracowane. Dotyczy do także scenografii i kostiumów, które dobrze odwzorowują cechy epoki. Uwagę przykuwają filmowe plenery: obok zielonych równin Anglii możemy podziwiać romantyczną Wenecję i egzotyczne Maroko. W klimat produkcji wpasowuje się też muzyka Adriana Johnstona – minimalistyczne brzmienie fortepianu. Zasadniczo film można podzielić na dwie części. Pierwsza – to ciekawa historia przeplatającej się z miłością przyjaźni, zarówno hetero-, jak i homoseksualnej, urozmaicona motywem wiary, bogactwa i konfliktu pokoleń. To opowieść o pełnych zapału, planów, marzeń i nadziei młodych ludziach, którzy poszukują swojego miejsca w świecie. Jest pogodna, ciepła, zabawna. W drugiej części, po upływie dziesięciu lat, ci sami ludzie są już zupełnie inni; dorośli. Zajmują określoną pozycję społeczną i zawodową, wiodą ustabilizowane życie. Nie są jednak szczęśliwi. Muszą uporać się ze złudzeniami przeszłości, co nie jest wcale łatwym zadaniem. Wszystko jest bowiem nie tak, jak być powinno. Z pozoru nieszkodliwe napady przygnębienia Sebastiana zamieniają się w pogłębioną alkoholizmem depresję. Świat blichtru i dostatku jest w rzeczywistości złotą klatką, z której nie można się wydostać przez obezwładniające konwenanse. Ludzka uprzejmość podszyta jest zawiścią, obłudą i niechęcią. Uczucie łączące Charlesa i Julię okazuje się być jedynie trywialnym pożądaniem nie mającym nic wspólnego z prawdziwą miłością. Zaś spychana na margines wiara jest w istocie najważniejszą wartością. Obserwujemy więc próby uporządkowania przez bohaterów przeszłości i teraźniejszości, próby poznania samych siebie, swoich potrzeb, pragnień i zagłuszanych do tej pory przez różne czynniki tożsamości. I właśnie dotyczącym tych moralno-egzystencjalnych rozważań scenom zarzucić można zbytnią tendencyjność, banał czy patetyczność. Mnie jednak rekompensuje to scena finałowa – dosadna, symboliczna i świetnie podsumowująca ogólne przesłanie filmu. Filmowe Brideshead staje bowiem symbolem niewinnej, szczerej, bezpretensjonalnej, pełnej entuzjazmu i energii młodości. Młodości przytłumionej przez liczne życiowe przeciwności, ale takiej, której nie da się zapomnieć i do której nieustannie powraca się w dorosłym życiu.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Julian Jarrold w swoim najnowszym filmie wprowadza widzów na salony arystokracji. To świat wytworności,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones