Recenzja filmu

Predator (2018)
Shane Black
Leszek Zduń
Boyd Holbrook
Trevante Rhodes

Drapieżca czy myśliwy?

Porywający wręcz sposób poprowadzenia narracji, wartkość akcji, zręczna gra rozlewem krwi czy ostrym niczym laser humorem gwarantują jednak, że poniżej pewnej wysokości statek Predatorów nie
Firmowany zarówno charakterystycznym licem, jak i tradycyjnie wyśmienitym aktorstwem Adriena Brody'ego"Predators", sprzed lat ośmiu, wypalił na moim wątpiącym sercu czerwonym laserem jedno słowo: "można!". Nie bawiąc się w średnio udane inter-franczyzowe mariaże bądź przekraczającą zdrową granicę dobrego smaku scenariuszową kombinatorykę dało radę nakręcić kolejną odsłonę, która z jednej strony zatopiła widza w klimacie, za który pokochał część pierwszą, ale z drugiej opowiedziała mu nową historię. Będąc pomnym tego pozytywnego wrażenia, albo i nie wyzbywszy się do końca nadziei na nieprzynoszący blamażu powrót międzygwiezdnego oprawcy, ciężko było przejść obojętnie obok zapowiedzi „Predatora” najnowszego.



Lekko zbijający z tropu odnośnie pewnych rozwiązań fabularnych trailer na pewno trafnie zdradzał dwie rzeczy, a mianowicie, że będzie krwawo i że będzie śmiesznie. Jednego i drugiego nie należy w tym wypadku czytać pejoratywnie. Człekiem dostępującym wątpliwego zaszczytu odbycia pierwszego, bliskiego spotkania trzeciego stopnia z kosmicznym napastnikiem jest ucieleśniony na wielkim ekranie przez Boyda Holbrooka żołnierz nazwiskiem Quinn McKenna. Jego oddział podejmuje się z pozoru łatwej misji odbicia zakładników z rąk kartelowych zakapiorów. Szybko okazuje się, że mundurowi mają znacznie poważniejszy problem, priorytet misji błyskawicznie ulega zmianie, a Quinn i jego rodzina zostają uwikłani w konflikt pozaziemskiej proweniencji. Jego przełożeni, nie odstępując od polityki tuszowania czy też zamiatania pod dywan podobnych spraw, umieszczają go pośród wyrzutków armii, u których stwierdzono symptomy poważnych zaburzeń psychicznych i ekipę istnych militarnych świrusów można uznać za skompletowaną.



Mocno przekonuje wyrazistość postaci, nawet jeśli ewidentnie prześwitują przez nie pewne kinematograficzne archetypy. Pośród nowych kamratów Quinna widzimy ludzi chorobliwie zafiksowanych na zawartości merytorycznej Apokalipsy Świętego Jana, urodzonych samobójców, nieszczęśników dotkniętych zespołem stresu pourazowego czy zwyczajnych psychopatów, którym odebrano karabin. Gdy co pikantniejsze cechy psychologiczne owych znakomitości przegryzają się ze sobą mocno pachnie najbardziej udanymi momentami choćby "Legionu samobójców"czy "Lotu skazańców"i jest to tchnienie tym bardziej ożywcze, że perfekcyjnie i przede wszystkim inteligentnie uzupełnia specyfikę serii.



Nasz mundurowy samiec alfa to natomiast podręcznikowy przykład żołnierza, który znacznie bardziej niż ciepło domowego ogniska ukochał sobie podgrzewający powietrze żar po wybuchu bomby. Mniej więcej takiego, jakiego dostaliśmy w pamiętnym – bo i skądinąd genialnym – "TheHurt Locker- W Pułapce Wojny", o czym jego połowica nie omieszka otwarcie poinformować lwiej części bohaterów. Niech nie zwiedzie Was goslingowa uroda aktora. Quinn McKenna mógłby używać granatu w charakterze breloka do kluczy. To facet, który jednym zdaniem wypowiedzianym półszeptem potrafi zasiać dwuminutową, absolutną ciszę pośród śliskich typów w liczbie tuzina, z których żadnemu nie byłaby w stanie postawić się większość przedstawicieli płci brzydkiej przy zdrowych zmysłach. Złodziejem przysłowiowego show i tak jest jednak niepozorny Jacob Tremblay, który w temacie warsztatu aktorskiego, mimo naprawdę młodego wieku, deklasuje większą część obsady "Predatora", o ile nie całą. "Room"nie kłamał i obarczony/obdarzony (niepotrzebne skreślić) autyzmem Rory McKenna w jego wykonaniu zapada w pamięć niezgorzej niż całe, zmieszczone w ponad stu minutach, krwawe odium.



By wyjść cało ze starcia z "wątpliwej urody kochankiem matki"Shane Blackskorzystał z kanonicznych dla tytułu rozwiązań. Słusznie zamówił u Henry'ego Jackmana ścieżkę dźwiękową odnoszącą się z niekłamanym namaszczeniem do klasycznego, iście wagnerowskiego i bezapelacyjnie oszałamiającego zestawu prawdziwych opusów surwiwalowego mortal kombat spod batuty Alana Silvestriegoi tutaj trafił w sam środek tarczy. Wyszarpanie z ust Arnolda Schwarzeneggera one-linerów z części pierwszej reżyserowi "Nice Guys. Równi Goście"(bądź współtwórcy scenariusza, Fredowi Dekkerowi), choćby z uwagi na umiar, wybaczam. Powyższe czynię tym chętniej, że twórca umiejętnie skorzystał ze swoistej, związanej z cyklem popkulturowej ikonografii, sprytnie równoważąc ją tym, co nowe. Oczywiście współczesny horror s-f nie potrafiłby obyć się bez wykorzystania motywu genetycznej hybrydy i gros fabularnych patentów wypada tu właśnie schematycznie lub naiwnie. Dość wspomnieć w tym miejscuOlivię Munn, a w filmie Casey Bracket - doktor genetyki doświadczającą cudownej i natychmiastowej metamorfozy w drugą Sarę Connor.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
To miał być powrót króla. Nowa jakość. Nowe otwarcie. Tak zapewniali producenci kolejnej części serii o... czytaj więcej
Nostalgiczny powrót do znanego, szanowanego i dawno nieodkurzanego cyklu powinien być prawdziwą gratką... czytaj więcej
Filmowy Predator nie ma łatwego życia. Najpierw wyglądał jak homar, a z grania go zrezygnował Jean-Claude... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones