Recenzja filmu

Przełomy Missouri (1976)
Arthur Penn
Jack Nicholson
Marlon Brando

Całkowite zaćmienie

Western jest takim dziwnym gatunkiem, który w swe zasady, w samą strukturę  wpisany ma schemat. 200-letnia Ameryka potrzebowała soczewki ogniskującej mitologiczne i legendarne tendencje narodu,
Western jest takim dziwnym gatunkiem, który w swe zasady, w samą strukturę  wpisany ma schemat. 200-letnia Ameryka potrzebowała soczewki ogniskującej mitologiczne i legendarne tendencje narodu, takiej, jaką w Europie pełnią mity greckie, toposy starożytne. I Ameryka stworzyła sobie taką mitologię - a jednym z głównych był mit podboju Dzikiego Zachodu. Dzielni mężczyźni, rącze konie, noce pod gołym niebem, dyliżanse, wielkie przestrzenie, bizony - wszystko to daje się sprowadzić do odwiecznego marzenia o szlachetnej przeszłości, o "złotym wieku". Takie były pierwsze westerny - wśród nich "Dyliżans" czy "Miasto bezprawia" Forda. Dobry szeryf, złe koniokrady. Biały strój pozytywnego bohatera - i czarne kostiumy szwarccharakterów ("Jeździec znikąd" Stevensa). Szlachetność samotnego mściciela ("W samo południe" Zinnemanna) kontra rozpasanie przeciwników. I oczywiście - odjeżdżający w stronę zachodzącego słońca Lucky Luke, nucący piosenkę o tym, że taki samotny, daleko od domu... Ale w pewnym momencie, poniekąd w opozycji - zaczęła się destrukcja, dekonstrukcja mitu, odmitologizowywanie westernu. Sergio Leone w swych spaghetti westernach przedstawił ludzi pozbawionych skrupułów, myślących tylko o własnej korzyści, a Robert Altman w swym "Buffallo Billu i Indianach" pokazał... Indian w cyrku. Ale pierwszym tak konsekwentnie niszczącym wizerunek bohaterskiego podboju Zachodu filmem były właśnie "Przełomy Missouri". Moim zdaniem, to epitafium dla westernu - epitafium paskudne, złośliwe i gorzkie. To historia grupy koniokradów, którzy chcą zakończyć swój bandycki proceder, ale nie są w stanie. Rewolwerowcy uprawiają tu kapustę, ubabrani w błocie. Zamiast pojedynków w samo południe mamy strzelanie z dystansu w plecy. Z jednej strony jest wściekły, pragnący zemsty bandyta, z drugiej - zniewieściały, ubrany (a jakże) na biało, odstręczający łowca nagród. Właściwie przed obejrzeniem filmu należałoby sobie przypomnieć wszystkie schematy westernu - by mieć lepszą zabawę. Warto pochylić się nad grą aktorów. Spotkały się wszak na planie dwie wielkie gwiazdy, przez wielu uznawane za najwybitniejszych aktorów w historii. Jack Nicholson, już doświadczony, tuż po sukcesie "Lotu nad kukułczym gniazdem" Formana, jako główny koniokrad jest wspaniały; zmęczony, amoralny łotr, którego nie sposób jednak, mimo wszystkich negatywów, nie lubić. Ale na głowę bije go obrzydliwy, gruby, biały Marlon Brando (pod koniec swej wielkiej kariery, już po "Ojcu chrzestnym" Coppoli), który z tą kpiarską minką rozprawia o tym, że... należy się kąpać. Spotykają się tylko 3 razy - raz Nicholson ubabrany jest po łokcie w swych warzywach, a Brando urządza sobie strzelaninę, za cel biorąc główki... kapusty; drugi raz Brando... leży w wannie (sic!), a trzeci raz - to już ostatnie ich spotkanie w całym filmie - "wielki finał". I ta właśnie scena, "ostateczny pojedynek", w którym Arthur Penn naśmiewa się z nas wszystkich, oczekujących rewolwerów i ubitego gościńca, zasługuje na nagrodę w kategorii "najbardziej złoszczący widzów moment w kinie". Bo... Nie zdradzę, zobaczcie sami. W 15 lat po "Przełomach..." Clint Eastwood zrealizował swe "Bez przebaczenia", zgarniając 4 Oskary. Dlaczego film Penna nie dostał nawet nominacji? Może był zbyt szokujący, może żal powstrzymał Akademię przed nagradzaniem filmu, który kończy w kinie epokę westernu? Kto wie.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones