Recenzja filmu

Rok pierwszy (2009)
Harold Ramis
Jack Black
Michael Cera

Dogonić marzenia

"Wierzył chłop w gusła, aż mu dupa uschła" - powiedziałby Bertrand Russell. "Bóg umarł" - wtórowałby mu Fryderyk Nietzsche. "To prawda" - przyznałby Harold Ramis, reżyser "Roku pierwszego", czyli
"Wierzył chłop w gusła, aż mu dupa uschła" - powiedziałby Bertrand Russell. "Bóg umarł" - wtórowałby mu Fryderyk Nietzsche. "To prawda" - przyznałby Harold Ramis, reżyser "Roku pierwszego", czyli jednego z najbardziej antyreligijnych filmów w 2009.

Swoim bezpardonowym manifestem Ramis być może nie odkrył Ameryki - w końcu każdy myślący człowiek, wolny od przebrzmiałej skorupy zabobonów, wie, że Bóg nie istnieje, a religia to jedynie narzędzie władzy nad masami otumanionymi głupawymi sofizmatami. Komediowa otoczka dzieła to jedynie gra z odbiorcą: gdy bohater je niedźwiedzie ekskrementy, w istocie chodzi o kwintesencję panteizmu nazywanego przez Dawkinsa "religią Einsteina". A konkretnie o jedność człowieka z naturą, o hobbesowską walkę o byt. Choć od premiery filmu minęły trzy lata, to przesłanie jest nadal aktualne.

Ale przejdźmy do rzeczy i powiedzmy, co przedstawia sobą scenariusz. Para neandertalczyków, Zed (Jack Black) i Oh (Michael Cera) bezcześci chatę szamana (tutaj celna krytyka panoszącego się kleru). Z tego powodu zmuszeni są opuścić swe plemię i rodzinną wioskę. Wyruszają w pełną przygód wyprawę, podczas której to wartości, w jakie wierzą (a może wierzyć im kazano) ulegną przewartościowaniu.

Już drugiego dnia wędrówki ich ograniczone umysły poddane zostaną zasadniczej próbie - oto tam, gdzie spodziewali się końca świata, świat ów wcale się nie kończy. Wręcz przeciwnie - naszych bohaterów wita widok lądu ciągnącego się jeszcze hen hen daleko. Pierwszy mit runął. Potem na swojej drodze spotykają morderców, gwałcicieli, zboczeńców, czyli jak nietrudno się domyślić, cały poczet bohaterów Biblii. Bandę degeneratów z kart najbardziej poczytnej opowieści fantastycznej wszech czasów. My już wiemy, jak bzdurna i zgubna dla rozumu jest to księga, ale Zedowi i Ohowi przyjdzie przekonać się o tym na własnej skórze.

Między wierszami fabuły widać kilka zawoalowanych nawiązań do pisma "świętego". Mamy tu bowiem: Kaina i Abla, ofiarowanie Izaaka, sodomię i Gomorę, kult Molocha, kazanie na Górze, wieżę Babel i Jonasza w wielorybie. Przeciętny katolik, który, jak to katolik, nie miał Biblii w ręku, nie zrozumie tego filmu. Dla niego będzie to zabawna historia o sikaniu po twarzy i nacieraniu olejkiem tłustego jak biskup pederasty (ach ta chrześcijańska homofobia). A przecież wystarczy chwila refleksji, by spostrzec boleśnie trafną i zarazem przenikliwą jak dowody Euklidesa krytykę dewocji.

Warta zauważenia jest świetna rola Jacka Blacka, który wcielił się w postać idealisty wierzącego w to, iż Stwórca (phi) powołał go do rzeczy wyższych. Jego pragnieniem jest stać się wybrańcem niebios i to szaleńcze marzenie będzie próbował wcielić w życie. Kluczowa jest scena w sodomickim miejscu kultu, gdzie rzekomo boski gniew uśmierca każdego śmiałka już na progu, podczas gdy dwóch naszych bohaterów wychodzi stamtąd bez szwanku. Jakże głupie okazują się wówczas przekonania tubylców. Jeszcze wewnątrz kaplicy bystry Oh pyta z nutą zdrowego sceptycyzmu, gdzie jest Bóg, na co Zed odpowiada, że może gdzieś sobie poszedł. Tak, tak moi mili, dobrze myślicie. Nietrudno zobaczyć tutaj oświeceniową doktrynę deizmu, według której Bóg stworzył świat i poszedł na urlop. Wystarczy odwiedzić dziecięce hospicja dla uchodźców, by dostrzec, że zrobił fuszerkę.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W filmie Harolda Ramisa dzieje homo sapiens są zarazem historią ludzkiej głupoty. Komedia amerykańskiego... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones