Recenzja filmu

Sliver (1993)
Phillip Noyce
Sharon Stone
William Baldwin

Tiszta játszma

Czy ktoś dzisiaj pamięta jeszcze Joe Eszterhasa? Człowieka, który dał nam "Nagi instynkt" i był pierwszym scenarzystą w Hollywood, który zainkasował rekordową gażę 3 milionów dolarów za skrypt?
Czy ktoś dzisiaj pamięta jeszcze Joe Eszterhasa? Człowieka, który dał nam "Nagi instynkt" i był pierwszym scenarzystą w Hollywood, który zainkasował rekordową gażę 3 milionów dolarów za skrypt? Człowieka, który następnie stał się jednym z ulubionych obiektów kpin w środowisku filmowym za sprawą takich tytułów, jak "Showgirls" czy "Jade"?  Wypadałoby pamiętać, bowiem jego nazwisko nierozłącznie związane jest z amerykańskim kinem lat 90., którego charakter i atmosferę współtworzył. O danym okresie w X muzie najwięcej bowiem mówią nam powstałe wówczas hity, a te akurat "wytrząsał" z siebie Eszterhas niczym magik króliki z kapelusza.

Popełniony przez niego "Sliver" to wręcz autoplagiat, gdyż znajdujemy tu praktycznie wszystkie elementy, które zadecydowały o sukcesie wcześniejszego o rok "Nagiego instynktu", podane w lekko tylko zmienionej konfiguracji. Tytuł filmu to określenie dla wysokiego, smukłego budynku, tutaj odnoszące się do luksusowego apartamentowca na Manhattanie, do którego wprowadza się redaktorka z firmy wydawniczej, Carly Norris (Sharon Stone). Kobieta właśnie zamknęła siedmioletni, "toksyczny" związek i postanawia zacząć "od nowa". Zaczyna spotykać się z mieszkającym po sąsiedzku Zeke (William Baldwin). Czar ponownych flirtów i romansowania zakłóca jednak niebawem seria morderstw na terenie wieżowca...

Fabułę Eszterhas wywiódł w tym przypadku z powieści Iry Levina (tego samego, który napisał m.in. "Dziecko Rosemary"), jednak powracające jak bumerang motywy i obsesje, tak charakterystyczne dla scenariuszy Węgra, sprawiają, że mamy do czynienia po prostu z uboższą wersją hitu Paula Verhoevena. Sharon Stone nie jest już tym razem wampem świecącym po oczach sromem, ale zagubioną owieczką, która zawiodła się na mężczyznach i teraz stosować musi system "małych kroczków" (hi!). To faceci są tym razem zagrożeniem, a w szczególności jeden z nich – zwichrowany morderca-mizogin, który grasuje po korytarzach wielkiego molocha. Tylko czy jest nim sympatyczny podglądacz niepokojąco podobny do byłego męża Kim Basinger czy też pewny siebie, ale cierpiący na impotencję (tak twórczą, jak i tą drugą) pisarz?

Znów mamy więc dwóch potencjalnych zabójców, pomiędzy którymi można "przeskakiwać": obaj adoratorzy Sharon budzą wątpliwości i co chwila wymieniają się na stanowisku głównego podejrzanego. Zabawa to jednak bardzo mechaniczna, a od pewnego momentu – żałośnie przekombinowana. Reżyser, jakby świadom, że opowiadana przez niego historia to stek bzdur wyśnionych przez erotomana, próbuje jeszcze miejscami sugerować, że jego dzieło ma jakieś drugie dno, może na przykład opowiadać o... naszej naturalnej skłonności do voyeuryzmu. Mętlik, który obserwujemy na ekranie, a który swe radosne apogeum osiąga w  finale wyrwanym chyba psu spomiędzy zębów, podyktowany był ponoć po części zmianami wymuszonymi przez MPAA, która pierwotnie przyznała "Sliverowi" kategorię NC-17. Można jednak podejrzewać, że nawet w pierwotnej wersji mieliśmy po prostu do czynienia z niezręczną próbą zdyskontowania sukcesu, jaki odniosły wcześniejsze igraszki Eszterhasa.

Obraz Phillipa Noyce'a to w gruncie rzeczy wysoce atrakcyjna komedia, którą dla niepoznaki przebrano w kostium drapieżnego erotycznego thrillera. Pazury stępione, ale każdy, kto wierzy w striptizerki o złotych sercach i wygórowanych ambicjach, będzie także wiedział, że "Slivera" mu nie wolno ot tak, po prostu, zlekceważyć.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones