Recenzja filmu

Sweat (2020)
Magnus von Horn
Magdalena Koleśnik
Julian Świeżewski

Ciśnienie

"Sweat" w pierwszej chwili może się wydać błahostką: internetowy deficyt realności i prywatności traktuje pretekstowo, nie przekuwa w mocną historię, nie stawia głębokich tez o kryzysie
Ciśnienie
źródło: Getty Images
"Życie jest jak klatka schodowa: nigdy nie wiesz, kiedy zepsuje się winda" – rzekł znany polski influencer, inaczej – człowiek wpływowy. Albo wcale nie rzekł, choć mógł. Bo klatki są ważne: bez nich, po awarii windy, nie dałoby się opuścić budynku. Czyli trudniej byłoby wyjść do ludzi, socjalizować się, zacieśniać więzi. Ale nie tylko. Bohaterka "Sweat" wykorzystuje schody w charakterze przydomowej siłowni i zarazem scenografii reżyserowanego przez siebie spektaklu. Jest trenerką fitness i gwiazdą Instagrama, co oznacza, że każdy ruch musi skrupulatnie rozrysować w okienku smartfona i błyskawicznie przeliczyć potencjał danej chwili na uniwersalną walutę mediów społecznościowych – cudzą uwagę. Na pytanie, którego nikt nie zadał – lepiej iść czy jechać windą? – Sylwia Zając może odpowiedzieć tylko w jeden sposób: iść, iść, oczywiście, że iść! Jeśli da się z tego zrobić Wydarzenie – element oczekiwanego przez followersów lifestyle'u – zawsze warto zaryzykować małą zadyszkę. Jedyne, o czym trzeba pamiętać, to naładowana bateria. 


Z perspektywy wąskiego prostokąta instastory dzień robotnicy internetu pędzi jak naspidowany. Pierwsze wideo motywacyjne już do śniadania, potem wspólne ćwiczenia z publicznością w galerii handlowej, spotkania z menadżerem, kolejne nagrywki, treningi, zakupy i dalej nagrywki, pozowania, wybory najlepszych kadrów tyłka. Wystarczy jednak wyjrzeć poza te kilkadziesiąt sekund – tak jak robi to autor zdjęć, Michał Dymek – żeby dostrzec apatię, ciasnotę, mdlącą powtarzalność wciąż tych samych gestów, słów i czynności. Ulice Warszawy wydają się dziwnie małe i przytłaczające, podobnie jak przestronne mieszkanie Sylwii na tyłach wolskiego parku biurowego. Wszystko istnieje jakby w skali mikro: wciąż trzymamy się blisko skóry i twarzy bohaterki, zaglądamy jej przez ramię, śledzimy na spacerach z psem, urodzinach matki, podczas intymnej rozmowy z przypadkowo spotkaną koleżanką ze szkoły. A pod warstwą pustej, ustawionej pod konsumpcję i przemysł wellness codzienności kipi gniew. Nie depresja czy tęsknota za bliskością – jak chciałaby to widzieć Sylwia, przyzwyczajona do medialnych klisz – ale paląca wściekłość. 

Wściekłość oczywista, nie wymagająca wyjaśnień, skierowana – nawet jeśli bohaterka nie przestaje afirmować jej kulturowych źródeł – przeciwko kapitalistycznej obłudzie, w której każdy konsument musi wciąż i wciąż udawać, że staje się lub już się stał najbardziej pożądaną wersją siebie; że stale ciśnie w wielkim kole nadprodukcji, realizując pierwsze przykazanie systemu: rośnij, rośnij, wiecznie rośnij, tylko wzrost naprawdę się liczy! Wszelkiego typu coachingowo-motywacyjne frazesy – wylewające się z ust i postów co drugiego influencera – są kwintesencją tej idei i jej modelową realizacją. Mam tylko wątpliwości, czy w "Sweat" rzeczywiście chodzi o krytykę internetowych celebrytów – uzależnionych od sociali, streamujących choćby i z kibla i zgarniających grube siano za "mówienie jak jest". Spotkałem się już z opiniami, że film jest płytki, bo powtarza dokładnie to, co każdy z nas chciałby usłyszeć – plakatowe zdania o samotności, wyniszczającym braku realnych kontaktów międzyludzkich, pustce świata filtrowanego przez obrazy, życia w stu procentach odsłoniętego w mediach i tak dalej. To wszystko prawda, tyle że wciąż – co w tym właściwie złego? Magnus von Horn nie naśmiewa się z prostych, tabloidowych emocji, nie próbuje wkładać w usta swojej bohaterki – osoby z innego porządku niż większość widzów "Sweat" – inteligenckich fraz i filozoficznych przemyśleń, co jest znanym grzechem polskiego kina. Sylwii – fenomenalnie zagranej przez Magdalenę Koleśnik – nikt tutaj nie ocenia. Nie ma żadnej nadzwyczajnej, boskiej instancji, która wskazałaby palcem i ryknęła: "Przestań się tak sztucznie uśmiechać, zostaw telefon, zdejmij różowy dresik!". Są, owszem, uprzedmiotawiające spojrzenia kierowane z zewnątrz – stalker w samochodzie na podjeździe, obleśny kolega trener, tłumy rozwrzeszczanych fanek, surowa, emocjonalnie bierna matka. Nie ma za to winy. Wina nie rozporządza tym światem. Nie jest tematem. 


Von Horn chyba po prostu tak lubi – pisać i reżyserować nie narracje, lecz laboratoria: wolno płynące, skupione trzy dni z życia X czy Y, przełamane jakimś gwałtownym ekscesem. Zdarzeniem dziwnym, choć nie nieprawdopodobnym. Moralnie dwuznacznym. Takim, które daje dojść do głosu tłumionej fizjologii, a jednocześnie – coś przepracować, przewartościować, chociaż może i niekoniecznie, bez przymusu. Jest w tym jakaś mądrość, czułość, głęboka potrzeba bycia z człowiekiem, a nie prowadzenia go za rączkę i objaśniania świata. To dlatego "Sweat" w pierwszej chwili może się wydać błahostką: internetowy deficyt realności i prywatności traktuje pretekstowo, nie przekuwa w mocną historię, nie stawia głębokich tez o kryzysie współczesności. Nie szuka także – jak Patryk Vega – skandalu jako pożywki dla ludu. Podoba mi się ostateczny wydźwięk tego filmu: być zawsze blisko "słabych i beznadziejnych". Trzymać ich stronę, ale ani im nie schlebiać, ani nie pouczać. Taki prosty, surowy humanizm przeciwko kulturze ciśnienia. I na ciężkie czasy, i w ogóle – na zawsze. 
1 10
Moja ocena:
8
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nie wiemy, w jakiej sekcji pokazywany byłby "Sweat", gdyby zeszłoroczne Cannes się odbyło. Gdybym miał... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones