Recenzja filmu

Szef roku (2021)
Fernando León de Aranoa
Javier Bardem
Manolo Solo

Zawód: dyrektor

 Choć Aranoa ociera się w swojej diagnozie o oczywistości (albo o prawdę: czasem to jedno i to samo), ratuje go rzemiosło oraz satyryczny ton. Reżyser mnoży komiczne komplikacje i
Zawód: dyrektor
W 2002 roku Javier Bardem zagrał bezrobotnego stoczniowca w filmie "Poniedziałki w słońcu" Fernanda Leóna de Aranoy. Teraz, niemal 20 lat później, Aranoa stawia Bardema na przeciwnej szali: w roli przedsiębiorcy, pod którego fabryką koczuje świeżo zwolniony pracownik. Taka już natura aktorskiego emploi: każdy młody outsider z czasem staje się twarzą establishmentu - cała sztuka polega na spożytkowaniu tych warunków. "Szef roku" to jeden z tych filmów, które spoczywają niemal w całości na barkach swojej gwiazdy, a Bardem to jedna z tych gwiazd, które są w stanie udźwignąć ciężar. Tytułowy epitet jest jak najbardziej na miejscu.

Bardem wciela się w Julia Blanco, szefa firmy zajmującej się produkcją wag. Dostojnie siwy, gładko uczesany i zapięty pod szyję emanuje dyrektorskim autorytetem i bez żenady pozycjonuje się w roli dobrego ojca, który sprawuje czułą opiekę nad swoją firmową rodziną. Jak sam mówi, każdy problem pracownika jest również jego problemem. Majacząca na horyzoncie perspektywa otrzymania prestiżowej nagrody to po prostu najnowszy pretekst do zacieśnienia ojcowskiego uścisku (czytaj: ucisku). Jeśli film nosi tytuł "Szef roku", możemy spodziewać się, że to tytuł ironiczny i zabawa polegać będzie na dekonstrukcji autorytetu. Jeśli akcja toczy się w fabryce wag, możemy obstawić w ciemno, że to metafora i że czeka nas stopniowe zaburzanie równowagi. Bingo.



Film otwiera niepokojąca scena, która na pozór nie ma nic wspólnego ze światem producentów wag. Ale szybko przenosimy się do fabryki, gdzie pod czujnym okiem Blanco wszystko funkcjonuje jak należy i zwycięstwo w biznesowym konkursie wydaje się zaledwie formalnością. Niesmak jednak pozostał: dysonansowy początek wprowadza niepokój i poczucie wiszącego nad firmą zagrożenia. Aranoa idzie więc za ciosem i rozpisuje akcję na tydzień z życia szefa: tak, by rytm następujących po sobie dni przypominał odliczanie do jakiejś nieuchronnej eksplozji. Reżyser skrupulatnie rozstawia kolejne kostki domina i po prostu puszcza je w ruch. Protestujący pod budynkiem były pracownik (Óscar de la Fuente) zaczyna psuć wizerunek firmy, zarządzający logistyką stary kumpel Julia (Manolo Solo) przechodzi życiowy kryzys i zawala kolejne zlecenia, a sam Blanco kusi los, inicjując romans z młodą stażystką (Almudena Amor). Te małe kamyczki wkrótce urosną w lawinę.

Można to czytać jako metaforę kraju, w którym zamiatane pod dywan napięcia - a to finansowe, a to demograficzne - spiętrzają się po cichu i kładą fundament pod kolejny kryzys. Można to czytać jako metaforę późnokapitalistycznego spektaklu, którego oficjalne reguły są tylko fasadą, niezależnie od tego, czy definiuje je obowiązujący kodeks pracy czy manifestowane głośno szczytne ideały. Szafujący frazesami o rodzinie Blanco podtrzymuje przecież korpoiluzję przestrzeni, gdzie wszyscy są przyjaciółmi, ale nierówność wpisana jest w samą jej architekturę: na parterze pracują maluczcy, a szef siedzi w szklanej antresoli nadzorując swój panoptikon, trochę jak Wielki Tata, a trochę jak Wielki Brat. Taki, który nie uznaje granic czasu pracy: komuś każe harować w niedzielę, komuś wchodzi z butami w życie prywatne, kogoś zaprasza do łóżka. Wszystko oczywiście pod pretekstem filozofii, że "bez pracy nie ma kołaczy", mniejsza o to, że Julio, któremu niby "nikt niczego w życiu nie dał", odziedziczył prezesurę po ojcu. Można to więc czytać również jako metaforę patriarchatu, opowieść o rozbuchanym ego samca, który zbiera kolejne trofea swojej męskości: raz złote statuetki, raz młode kochanki.



Choć Aranoa ociera się w swojej diagnozie o oczywistości (albo o prawdę: czasem to jedno i to samo), ratuje go rzemiosło oraz satyryczny ton. Reżyser mnoży komiczne komplikacje i nieporozumienia, ale każdy gag i zwrot akcji dawkuje z aptekarską dokładnością. Jeśli film otwiera scena pozornie bez związku z fabułą, bądźcie pewni, że przed końcem filmu związek się znajdzie. Jeśli któraś postać stwierdzi, że o czymś zapomniała, bądźcie pewni, że przypomni sobie w momencie wybranym dla optymalnego dramaturgicznego efektu. Taka "aptekarska" reżyseria konotuje pewien chłód, ale i on jest zamierzony. Aranoa chce nas rozśmieszyć - i często mu się udaje - ale to śmiech na podpałce z cynizmu, ironii i beznadziei.

Znamienne zresztą, że oglądamy to wszystko oczami głównego bohatera. Mit kapitalistycznego sukcesu często opiera się na gloryfikacji talentu do "zakrzywiania rzeczywistości", idealizowanego zwłaszcza na przykładzie Steve’a Jobsa. "Szef roku" pokazuje jednak, że owa "niezłomna" wola sukcesu graniczy z tak zwanym widzeniem tunelowym: że to nieraz poważny przypadek klapek na oczach. Blanco jest przecież facetem, który wie, że ściemnia, ale który ewidentnie kupił własny bulszit. Rzeczywistość postanowiła jednak sprawdzić jego karty i cały numer roli Bardema polega na komunikowaniu stopniowo topniejącego samozadowolenia. Im dalej w film, tym bardziej jego wyryta w kamieniu twarz rozpływa się w komediowych grymasach zdziwienia, frustracji oraz lęku. I to przede wszystkim dla niego warto obejrzeć ten film. Jeśli "szefem" na planie jest reżyser, to Aranoa spisał się dobrze, serwując "porządne", "solidne", "rzetelne" kino. To Bardem jest tu jednak prawdziwym przodownikiem pracy.
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones