Recenzja filmu

Twórca (2023)
Gareth Edwards
John David Washington
Madeleine Yuna Voyles

Odtwórca

Brawo: "Twórca" wygląda świetnie, choć niewiele kosztował, i mówi się, że ma szansę zmienić sposób, w jaki kręci się "duże" filmy. Szkoda tylko, że – iście po blockbusterowemu – film będzie
Odtwórca
źródło: materialy promocyjne
"Twórca" to film, który aż chce się lubić. Przyznam: trudno o banalniejszą filmoznawczą tezę niż ta, że współczesne Hollywood pożera własny ogon, sprzedając tasiemcowe filmy-reklamy, których głównym celem jest – niespodzianka – zarabianie. Ale przyznam też, że oryginalne widowisko science-fiction, które nie jest ekranizacją, kontynuacją, rebootem, remakiem, sequelem czy prequelem to dziś projekt (produkt?) na wagę złota. Zwłaszcza kiedy jest to science-fiction z nielichymi ambicjami, wizualnym rozmachem i potencjałem do obalenia tezy, że blockbuster musi być drogi, żeby być dobry. Wszystko fajnie, już składam ręce do oklasków, jest tylko jeden problem. Pomogłoby – zarówno w obalaniu, jak i lubieniu – gdyby "Twórca" był jeszcze dobry.



Jasne, wyjściowy pomysł jest obiecujący – choćby dlatego, że wychodzi naprzeciw powszechnemu lękowi przed sztuczną inteligencją. Nawet jeśli trudno się nie bać, w końcu postęp ku dystopijnej wizji przyszłości jakoś przyspieszył: ChatGPT w pół roku z szokującej ciekawostki stał się chlebem powszednim, hollywoodzcy aktorzy i scenarzyści ruszyli na pikiety w obawie przed tym, że A.I. zabierze im pracę, a przedstawiciele kolejnych grup zawodowych już czekają, aż ktoś wymyśli ich "bezobsługową" wersję "nano". Gareth Edwards jednak uderza temat z przeciwnej strony. Pokazuje sztuczną inteligencję jako zastraszoną, prześladowaną mniejszość: jako pariasa przyszłości obdarzonego słodką buźką małej dziewczynki. 

Akcja "Twórcy" rozgrywa się we względnie niedalekiej przyszłości. Sztuczna inteligencja popadła w globalną niełaskę po niefortunnym wybuchu atomowym w Los Angeles. Niedobitki A.I. ukrywają się w Azji przed żądnym zemsty amerykańskim imperium. Agent Joshua Taylor (John David Washington) przeniknął niegdyś w szeregi zbuntowanych robotów w poszukiwaniu ich mitycznego przywódcy, architekta sztucznej inteligencji znanego jako Nirmata. Niestety, za bardzo się zaangażował i zakochał w córce wroga, Mayi (Gemma Chan). Teraz, lata później Joshua dostaje szansę odnalezienia zaginionej ukochanej. Jest tylko jedno ale: żeby ją odzyskać, będzie musiał zniszczyć najnowszą broń, jaką stworzył Nirmata. Szkopuł w tym, że bronią jest dziecko: mała robo-dziewczynka (Madeleine Yuna Voyles).  


Brzmi dobrze, choć cokolwiek hasłowo: jest dramatyczna wizja przyszłości, jest globalna obława, jest imperium walczące z rebeliantami, jest osobista stawka, jest moralna zagwozdka. Nawet jeśli bolączka hollywoodzkich blockbusterów ostatnich lat to taśmowość, czyli fakt, że poskładano je z gotowych prefabrykatów, Edwardsowi udaje się wycisnąć z tych gotowców pozór czegoś nowego. Wszyscy narzekamy, że każde postmarvelowskie widowisko ma w trzecim akcie słynny "promień do nieba"? Edwards uruchamia "promień do nieba" już w akcie pierwszym – i jakoś nie chce się narzekać. Strasząca błękitnym snopem światła amerykańska stacja kosmiczna NOMAD to skuteczny scenariuszowo-scenograficzny pomysł: bezosobowy villain i fabularny McGuffin w jednym, zarówno generator fabularnego napięcia, jak i cel fabularnej podróży. Ale to też zgrabna metafora całego filmu: pięknie wypolerowana bezduszna maszyna.

W sedno trafił użytkownik Filmwebu, który skomentował wywiad z Edwardsem, zwracając uwagę, że (parafrazuję) facet bawi się w układanie nowych puzzli ze starych motywów, ale umyka mu szerszy obraz. Widać to, kiedy reżyser mówi o swoim filmie językiem innych filmów, od "Blade Runnera" przez "Czas Apokalipsy" po… "Papierowy księżyc". Jasne, połączenie jest karkołomne i brzmi potencjalnie fascynująco – do tego w miarę celnie opisuje "Twórcę". Wizja sympatycznego, empatycznego, "ludzkiego" A.I. to przecież ewidentny bladerunneryzm. Wizja amerykańskich imperialnych sił bombardujących zgrzebnych rebeliantów w jakiejś azjatyckiej dżungli wygląda cokolwiek "wietnamsko". Wizja podróży niedobranego duetu ojciec-i-przybrana-córka to zaś fundament familijnego kina drogi. Tak, to wszystko JEST w filmie. Tylko co z tego?



Powoli robi się z tego specjalność Edwardsa. "Godzilla" uwodziła pomysłem, by pokazać starcie tytanów z perspektywy chodnika, ale kiedy tylko reżyser odwracał kamerę w stronę człowieka, momentalnie traciliśmy zainteresowanie. "Łotr 1" niby koniec końców chwytał za serce, ale po dość kulawym fabularnym rozbiegu i – jak głosi plotka – nie bez scenariopisarsko-reżyserskiej pomocy Tony'ego Gilroya. Tymczasem zrealizowany przez Gilroya bez udziału Edwardsa serial "Andor" nie ma żadnego z problemów, jakie powracają w "Twórcy". 

A trochę tego jest. Edwards otwiera historię trzykrotnie, a i tak ma kłopot, by zbudować kluczowe dla fabuły relacje między postaciami. Dwukrotnie ujawnia "szokujące informacje", choć pierwsza rewelacja w zasadzie nie robi różnicy, a druga jest do przewidzenia bez oglądania filmu. Motywacje bohaterów są mętne, cały środek filmu kręcimy się bez celu, a finał to ciąg spiętrzanych nieprawdopodobieństw i (sic) deus ex machin. Joshua zaś od początku do końca pozostaje nieznośnie czystą kartą. Chociaż Edwardsowi udał się trudny casting dziecka (tym bardziej że Voyles to debiutantka), chociaż Allison Janney dość nietypowo (i dość wdzięcznie) gra tu Złą Wojskową Panią, John David Washington kładzie już drugie ambitne widowisko SF z rzędu. Niestety: główny bohater mógłby równie dobrze nazywać się Protagonistą, bo Washington wciąż ma puste spojrzenie i ujemną charyzmę, którymi nie popisał się już w "Tenet".  



Trudno jednak winić Washingtona, że nie przelewa z pustego w próżne. Problemy "Twórcy" zaczynają się przecież już w miejscu jego genezy: na papierze. Niezmiennie dziwi mnie to, że w pożerających grube miliony hollywoodzkich widowiskach fundamentalne problemy wynikają zazwyczaj z tego, co kosztuje najmniej (chociaż potencjalnie jest najtrudniejsze): czyli z pisania. W przypadku "Twórcy" dziwi to w dwójnasób, bo film wchodzi do kin w aurze narracji o przełomowo niskim budżecie. 

Faktycznie: 80 milionów dolarów, które miał kosztować "Twórca", to połowa kasy, jaką wydano na taką "Diunę" czy "Blade Runnera 2049". Co więcej, film nakręcono półprofesjonalną kamerą Sony FX3, która wygląda jak byle aparacik do zdjęć z wakacji (zwłaszcza w porównaniu z klocem typu IMAX). No i najważniejsze: tej oszczędności nie widać gołym okiem. Edwards (podobnie jak chociażby Neill Blomkamp) potrafi w partyzanckich warunkach wykrzesać efekt futurystycznego "wow", wykreować wiarygodny, ziarnisty, namacalny świat jutra. Brawo: "Twórca" wygląda świetnie, choć niewiele kosztował, i mówi się, że ma szansę zmienić sposób, w jaki kręci się "duże" filmy. Szkoda tylko, że – iście po blockbusterowemu – film będzie ciekawym przyczynkiem tylko do jednej jedynej dyskusji. O pieniądzach. 
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones