Inny Bond, ale nie gorszy

W 1968 roku Sean Connery odrzucił propozycję zagrania po raz kolejny słynnego agenta 007. Producenci Harry Saltzman i Albert R. Broccoli nie mieli innego wyjścia, jak poszukać godnego następcy.
W 1968 roku Sean Connery odrzucił propozycję zagrania po raz kolejny słynnego agenta 007. Producenci Harry Saltzman i Albert R. Broccoli nie mieli innego wyjścia, jak poszukać godnego następcy. Składano propozycję Rogerowi Moore'owi, ten jednak miał podpisany kontrakt z producentami serialu "Święty", więc musiał ofertę odrzucić. Istnieje nawet informacja, że pod uwagę brany był Timothy Dalton, który jednak stwierdził, że jest za młody (w sumie trudno się dziwić, miał wtedy 24 lata). Po długich poszukiwaniach wybór padł na nieznanego Australijczyka George'a Lazenby'ego, który był wcześniej modelem, występującym jedynie w reklamach. Czy podołał on roli i godnie zastąpił poprzednika? W dalszej części recenzji spróbuję odpowiedzieć na to pytanie.

James Bond (George Lazenby) ratuje na plaży przed śmiercią nieznajomą dziewczynę. Okazuje się, że jest to hrabina Teresa De Vicenzo (Diana Rigg). Niebawem agent spotyka jej ojca, który namawia go do ożenku z hrabiną. Tymczasem 007 podejmuje się kolejnego zadania - wyrusza w Alpy jako baronet Sir Hilary Bray, by zdemaskować niejakiego Blofelda (Telly Savalas). Okazuje się, że przestępca ułożył misterny plan, w wyniku którego zginąć mogą miliony istnień.

No cóż, miałem odpowiedzieć na kończące pierwszy akapit pytanie. Moim zdaniem: tak. Wbrew przeważającej opinii, nie uważam, że Lazenby zagrał źle. Powiem więcej, jak na debiut poradził sobie naprawdę dobrze. Nie ociera się oczywiście o poziom Connery'ego, ale moim zdaniem nie można tu mówić o większej porażce. Poza tym Australijczyk bardzo przekonująco wypadł w scenach walk oraz narciarskich, w których uczestniczył bez pomocy dublera. Mimo że pozostaje dla mnie najsłabszym odtwórcą agenta 007, odbieram jego występ bardzo pozytywnie i aż troszkę żal, że nie zgodził się zagrać raz jeszcze. Jestem pewien, że poszłoby mu jeszcze lepiej.

Reszta obsady wypadła imponująco. Diana Rigg zagrała kobietę silną, zdecydowaną, z charakterem i jest to dla mnie (obok Sophie Marceau i Evy Green) najlepiej zagrana dziewczyna Bonda. Świetny jest również Savalas jako Blofeld - jest to przerażająca postać, prawdziwy psychopata; dla dobra swego planu uczestniczy również w scenach akcji. Inną przerażającą kreacją jest Irma Bunt w wykonaniu Ilse Steppat. Poza tym obsadowy standard: Bernard Lee jako M, Desmond Llewelyn jako Q oraz Lois Maxwell jako Moneypenny.

Peter R. Hunt nakręcił film, który trudno jest zapomnieć. Z kilku powodów. Jest to obraz trochę inny od innych z serii, tzn. ma bardziej romantyczny charakter (Bond wreszcie zakochuje się i żeni). Poza tym nieco bardziej rozbudowana fabuła, więcej dialogów i szczególne, pesymistyczne zakończenie (może być ono szokiem dla widzów nie znających serii lub widzących jedynie kilka odcinków). Trzeba tu nadmienić, że film posiada naprawdę świetny scenariusz, który wiernie przedstawia wydarzenia z powieści Iana Fleminga. Nie zawodzi również scenografia - widoki śnieżnych Alp naprawdę miło się ogląda.

Co do scen akcji, są moim zdaniem rewelacyjne, zwłaszcza że film pochodzi z roku 1969. Niektórym mogą wydać się chaotyczne, dla mnie jednak do dziś robią wrażenie. Sceny narciarskie czy pościgów są znakomicie nakręcone i dynamicznie zmontowane (nad montażem pracował sam John Glen, który w latach 80. nakręci aż pięć filmów o Bondzie).

To, co jednak najbardziej rzuca się w oczy (a raczej w uszy), to fantastyczna muzyka, oczywiście autorstwa Johna Barry'ego. Barry stworzył w przeważającej części romantyczną muzykę (dopasowaną do charakteru filmu), nie brakuje jednak tematów akcji, które powalają na kolana i są prawdziwym mistrzostwem. Kompozytor wzbił się tu na szczyt swoich umiejętności, tworząc wiele wprost rewelacyjnych tematów muzycznych, z których spora część potęguje akcję, a także pozostaje na długo w pamięci. Do dziś zachodzę w głowę, dlaczego ten wyśmienity wręcz soundtrack został pominięty przez wszelkie akademie przyznające nagrody (co dotyczy tak naprawdę wszystkich Bondów, oprócz "Szpieg, który mnie kochał").

Wszystkie te zalety składają się na, moim zdaniem, najlepszy film z serii. Niestety niedoceniany obraz, jednak zaskakujący, świetnie nakręcony, napisany i nie schematyczny. Mimo pewnych zmian, widać, że jest to kolejna część cyklu, ponieważ nie zatraca ona charakterystycznego klimatu i stylu.
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Chociaż szósta część przygód brytyjskiego szpiega nie jest dziełem wybitnym (jeśli w ogóle można ją... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones