Są takie filmy, na które czeka się bardzo długo i z ogromną niecierpliwością. Tak było i w przypadku "Wyspy" Michaela Baya. Emocji dodawał fakt, iż jego poprzedni obraz – "Pearl Harbor" –
Są takie filmy, na które czeka się bardzo długo i z ogromną niecierpliwością. Tak było i w przypadku "Wyspy" Michaela Baya. Emocji dodawał fakt, iż jego poprzedni obraz – "Pearl Harbor" – niezmiernie mi się podobał i mimo zarzucanych mu płycizn w scenariuszu i kiepskiego aktorstwa stał się jednych z moich ulubionych filmów. Kolejnym argumentem za nową produkcją tego reżysera była obsada – robiąca furorę w Hollywood Scarlett Johansson, najlepszy brytyjski aktor ostatnich lat Ewan McGregor, Sean Bean, Steve Buscemi i Djimon Hounsou – może nie tak znany u nas, ale ceniony przeze mnie czarnoskóry aktor. Tak więc wycieczka do kina stała się wręcz obowiązkiem. Fabuła wyraźnie zeszła na drugi plan, gdyż wydawało mi się, że w tak doborowym towarzystwie na ekranie i z takim dobrym rzemieślnikiem za kamerą, tło rozgrywających się wydarzeń jest nieistotne. Otóż nie jest. O tyle, ile mogłam znieść wojny klonów w II części "Gwiezdnych wojen", teraz tematyka stała się nudna, słabo wypadająca na ekranie, niedorobiona. Nie ukrywam, że klonowanie, genetyka, przeszczepianie narządów to zagadnienia mi tak odległe, jak odległa była galaktyka u George Lucasa. Jeszcze na dodatek problem ten został wytłumaczony, a może też raczej nie został, w sposób irracjonalny i mało jasny. Oto Lincoln Sześć-Echo (McGregor) i Jordan Dwa-Delta (Johansson) razem z całą resztą klonów ludzi ze świata zewnętrznego mieszkają sobie w bunkrze pod ziemią. Co tydzień w ich małym światku losowana jest nagroda – podróż na mityczną wyspę, jedyne miejsce, które nie uległo skażeniu. Oczywiście każdy po cichu liczy na nagrodę – przeniesienie się do raju. To przydarza się Jordan Dwa-Delta, jest ona jednak nie świadoma, że tytułowa wyspa to kamuflaż, iluzja, utopia, co jej tłumaczy Lincoln Sześć-Echo, który przekonał się na własne oczy, że transfer do raju to w rzeczywistości śmierć. Jako że główni bohaterowie nie mają zamiaru ginąć tylko dlatego, że państwowa tajemnica stała się ich udziałem, postanawiają uciekać. Będą ścigani przez demonicznego doktora Merricka (Bean) i skorumpowanego przedstawiciela jednostek ochrony Laurenta (Hounsou). W ucieczce pomoże im McCord (Buscemi). Film podzielony jest na dwie części, tak jak to było w przypadku poprzednich filmów Baya. Pierwsza godzina to naiwne moralizatorstwo, nudnawy melodramat, bądź też science-fiction pokazujący świat bohaterów w obliczu jakichś przyszłych zmian i katastrof. Druga godzina to typowe bang-bang, wielkie bum, szybka akcja, zero myślenia, natłok obrazów i głośnych dźwięków. Mimo że w "Pearl Harbor" nie byłam wynudzona po pierwszej części, wręcz przeciwnie, z błyszczącymi oczami czekałam na atak Japończyków, to "Wyspa" zachęca do zaśnięcia już po półgodzinie. Biały kolor, ascetyczne wnętrza, uciążliwa kobieta na telebimach zachęcająca do wyjazdu na wyspę, drażnią i nudzą. Już faktycznie czeka się na tą drugą, bardziej wciągającą część. Ale tu znowu jest tak szybkie tempo akcji, tak dynamiczny montaż, że czasem nie można patrzeć. Najlepszymi scenami w filmie są te o dowcipnym zabarwieniu. Steve Buscemi jest jak zawsze wyjątkowy i przechodzi samego siebie. I chociaż nie pojawia się często na ekranie, to jednak najprzyjemniej się go ogląda. Moją ulubioną sceną jest spotkanie klonu z oryginałem, a więc Lincolna Sześć-Echo z Tomem Lincolnem. Na Ewana mogłabym patrzeć godzinami, a jego szkocki akcent i brytyjski dowcip sprawiają, że film nabiera barwy innej niż biała. Ciekawe, że w tej scenie McGregor naśmiewa się z samego siebie i przy okazji ze wszystkich zblazowanych snobów z Fabryki Snów. Denerwują mielizny w scenariuszu. Jak wytłumaczyć, że klony będące na poziomie rozwoju 15-latków i nie posiadających żadnych informacji o świecie zewnętrznym, nagle wiedzą jak prowadzić samochód, a co gorsza zachciewa im się kontaktów fizycznych? Cały film to jedna wielka reklama Pumy, Nokii, Calvina Kleina, samochodów… Żałosne. Diaboliczny dr Merrick to nikt inny, tylko dr Mengele, a bunkier, w którym mieszkają klony i metody stosowane w ich świecie, jak na przykład zagazowywanie w komorze, przypominają obóz koncentracyjny. Obrzydliwe. Bohaterowie są jednowymiarowi, ci co uciekają, są dobrzy, ci co ich ściągają - źli. Wyjątek stanowi Laurent, grany przez Djimona Hounsou, w ostatniej chwili staje w słusznej sprawie, a nawet można zasugerować, że gdyby Bay nakręcił II część "Wyspy", można by mieć do czynienia z trójkątem miłosnym… I nie uratują tego obrazu piękne zdjęcia w pastelowych barwach, uroda Johansson i charyzma McGregora, czy nowatorska muzyka Hansa Zimmera. Wniosek jest smutny – jak ktoś w Hollywood chce sobie zrobić lifting, to nie znaczy, że Michael Bay musi kręcić film, w którym Scarlett Johansson będzie dawcą materiału.