Recenzja filmu

Zła nie ma (2023)
Ryûsuke Hamaguchi

Jeleń na Ryūsuke'owisku

Hamaguchi funkcjonuje na dziwnym przecięciu reżyserskiego luzu i reżyserskiej precyzji. Jego bohaterowie snują się po ekranie i "niefilmowo", "niedramatycznie" rozmawiają o gotowaniu czy
Jeleń na Ryūsuke'owisku
"Evil Does Not Exist" ("Aku wa Sonzai Shinai") zaczyna się od ujęcia drzew. Kamera jedzie przez las, filmując prześwitujące między gałęziami niebo, a zza kadru słychać podniosły smyczkowy akompaniament. Gałęzie, niebo, gałęzie, niebo, gałęzie, niebo – przez bite pięć minut. To otwarcie, które ma – jak to się mówi po angielsku – "przeczyścić podniebienie". Ryūsuke Hamaguchi nie tyle nawet testuje widzowską cierpliwość, co wprowadza nas w stan otwartości na rytm swojego kina. Przez następne kilkanaście minut zostajemy w lesie, obserwując, jak dwóch mieszkańców japońskiej prowincji zbiera wodę ze źródełka i delektuje się odkrytym w poszyciu dziko rosnącym wasabi. Pierwszy dialog wybrzmiewa w piętnastej minucie. Slow life, slow cinema

Z tym "slow" bym jednak uważał, bo nowy film Hamaguchiego – choć trwa niecałe dwie godziny (drobnostka w porównaniu z 3-godzinnym "Drive My Car", nie mówiąc już o 5-godzinnym "Happy Hour") – zmienia się w tym czasie co najmniej dwa razy. Mamy tu więc medytacyjną impresję o chodzeniu po lesie, mamy cierpką komedię o starciu miasta ze wsią, mamy wreszcie enigmatyczny, posępny symbolizm, który tyleż zachęca do interpretacji, co konfunduje. Japoński reżyser niby kręci wciąż bardzo podobne filmy, a jednak w każdym z nich wynajduje na siebie nowy pomysł. "Evil Does Not Exist" to zaś trzech Hamaguchich w jednym.

Po sukcesie "Drive My Car" bałem się trochę, że twórca pojedzie dalej szlakiem gładkiego azjatyckiego sentymentalizmu (zwłaszcza że ten kierunek przyniósł mu Oscara). Cieszę się więc, że pozostał ekscentrykiem. Nic zresztą nie tracimy, bo "Evil Does Not Exist" przez chwilę nawet przypomina "Drive My Car" – mniej więcej w połowie filmu, kiedy formuje się naczelny konflikt i pojawia "fabuła". Do leżącej nieopodal Tokio malowniczej wioski Mizubiki przyjeżdżają stołeczni inwestorzy, by przekonać lokalną społeczność do tzw. "glampingu". "Kemping w stylu glamour" ma ożywić region i rzekomo wszyscy na nim zyskają. Lokalsi nie są jednak przekonani do biznesplanów kleconych na chybcika bez poszanowania dla ekosystemu.

Hamaguchi lubi budować sceny z rozwijających się w czasie publicznych rytuałów: warsztatów mindfulness z "Happy Hour" czy przesłuchań do spektaklu w "Drive My Car". W "Evil Does Not Exist" mamy sesję napiętych konsultacji inwestorów z tubylcami. Reżyser obserwuje z uwagą, jak małe kamyczki konfliktów dyskretnie formują się w lawinę, a napięcie między dyskutującymi narasta. Nie dochodzi jednak do eksplozji. Rozmówcy połykają słowa lub rzeczowo wykładają swoje racje, a reżyser filmuje to wszystko w spokojnych ujęciach, w "matowym" stylu zero. Niby jest elektrycznie, ale Hamaguchi nie daje się porwać emocjom. Z równie kamienną twarzą podaje nam żarty, które rodzą się z niezręcznych interpersonalnych nieporozumień. Dialog "Smakowała mi ta zupa, rozgrzała mnie", "Ale to nie ma nic wspólnego ze smakiem" – nie brzmi jak gag roku, a jednak autor tworzy warunki, w których potrafi rozśmieszyć do łez.
 
Hamaguchi funkcjonuje na dziwnym przecięciu reżyserskiego luzu i reżyserskiej precyzji. Jego bohaterowie snują się po ekranie i "niefilmowo", "niedramatycznie" rozmawiają o gotowaniu czy aplikacjach randkowych. Kamera czasem się nieładnie zatrzęsie, a Hamaguchi zostawia taki brud w filmie. Jego inscenizacyjny tumiwisizm zbliża się miejscami do luźnej metody Koreańczyka Honga Sang-soo. A jednak – wbrew pozorom olewki – Hamaguchi konstruuje swoją opowieść bardzo precyzyjnie. 

Reżyser przecież metodycznie wprowadza nas w świat, rozstawia pionki i rozsiewa ziarenka, które wykiełkują potem w zagadkowym finale: tu rozbrzmiewające w lesie strzały, tam pogadanka o zwyczajach lokalnych jeleni czy innych saren. Rysuje też dyskretnie tło COVID-u, ważne o tyle, że to właśnie postpandemiczne dotacje umożliwiają realizację glampingowego projektu, wokół jakiego kręci się fabuła. Ważne też jako zaplecze kipiących pod spokojną powierzchnią frustracji, które dojdą wreszcie do głosu.

Mimo stylu ostentacyjnej nie-reżyserii, Hamaguchi wprowadza również przemyślane wizualnie elementy: alarmująco czerwona kurtka miastowego kontrastuje na przykład z kojąco niebieską kurtką lokalsa. Ale ta opozycja dobrej prowincji i złego miasta z biegiem filmu ulega komplikacji. Reżyser z jednej strony uczłowiecza postacie miejskich "agresorów", pozwalając nam spędzić z nimi trochę czasu, podsłuchać ich rozterki i wątpliwości. Z drugiej – pokazuje zagrożoną przez miasto przyrodę jako niekoniecznie idylliczną: drzewa mają tu ostre kolce, a przyparte do muru jelenie robią się agresywne i tajemnicze.  
 
Najcenniejszą cechą Hamaguchiego jest jednak gotowość na to, co przyniesie rzeczywistość. Absolutnym majstersztykiem jest scena rąbania drewna na opał, w której miastowy próbuje swoich sił z siekierą, pieńkiem i kłodą. Ekran aż tętni od komicznego napięcia, tym bardziej że reżyser filmuje wszystko w jednym, nieprzerwanym ujęciu: slapstick w stylu zen. Trudno nie zadumać się: jak oni to zrobili? Kolejne próby zamachnięcia się siekierą wydają się zbyt komediowo celne, by mogły być przypadkowe, a zarazem zbyt nieprzewidywalne, by mogły być zagrane. Inscenizacja, improwizacja czy zwykły fart? W kinie Hamaguchiego czasem nie ma różnicy. 
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones