Netrunner, który mnie kochał

Z zastrzeżeniem, że "Phantom Liberty" nadal nie jest arcydziełem, które znamy z pamiętnych i niesławnych obietnic; to ciągle przedłużenie tej samej gry, którą swojego czasu tak kochaliśmy
Czy warto było czekać na "Widmo Wolności"?
Zaczyna się, jak nakazał mistrz Hitchcock, od trzęsienia ziemi, ale potem napięcie to rośnie, to opada, przypominając albo sinusoidę, albo raczej wykres na kardiomonitorze rejestrującym funkcje życiowe; ta metafora pasuje tutaj może nieco bardziej, o czym za chwilę. Spokojnie jednak, wszystko przebiega zgodnie z planem, bo scenariusz "Phantom Liberty" skonstruowano tak, żeby chwile wyciszenia nie przeszkadzały eksplozywnej akcji, a rozbuchane, hollywoodzkie sekwencje montażowe nie przysłaniały szarego życia neonowego Night City, człapiącego gdzieś smętnie tuż obok głównej linii fabularnej.



Nieprzypadkowo mowa tutaj o filmach, bo wyczekiwany od równo roku dodatek do "Cyberpunka 2077" nawet nie próbuje ukrywać swojej celuloidowej prowieniencji, wychodząc od Carpentera, flirtując z Bondem i kończąc na niezliczonych heist movies, czyli znanych z ekranu opowieściach o bombastycznych przekrętach. Skrojony pod dynamiczny spektakl dodatek to bowiem narracyjna i fabularna pierwsza klasa, sprawnym slalomem poruszająca się pomiędzy wyświechtanymi kliszami, które remiksuje i przeplata bezszwowo z oryginalnym światem wymyślonym niegdyś przez Mike’a Pondsmitha, a dzisiaj będącym wyłącznym dziełem ekipy CD Projekt Red. Ba, mowa przecież o całym popkulturowym uniwersum rozciągającym się na seriale animowane, gry, książki i komiksy, o potężnej, globalnej franczyzie.



Dlatego tym bardziej cieszy, że "Phantom Liberty" jest tak spójne i zdyscyplinowane, zwłaszcza na tle o rozbisurmanionej podstawki, która szalała niczym nadpobudliwe dziecko po przedszkolu, wysypując karton zabawek na podłogę i każąc nam znaleźć sobie coś, co nam się spodoba. Tutaj z kolei rzadko wychodzimy poza ramy odgórnie narzuconego scenariusza, co pozwoliło na konsekwentne haftowanie historii podpiętej pod konkretne postacie, motywy i wątki, ale nie jest to ścieg prosty, bynajmniej.



Tyle że nawet jeśli odskoczymy na bok, chcąc wykonać wyjątkowo intratny kontrakt dla Pana Handsa, tudzież napotkamy zupełnym przypadkiem zadanie poboczne i zamiast włamywać się na cito do pilnie strzeżonego budynku, będziemy kraść wyścigowe auta dla El Capitana, to nie wyjdziemy poza teren głównej narracji. Wszystko, co dzieje się w Dogtown, wydaje się bowiem ze sobą splecione.

Buduje to zwarty obraz nie tylko samego miejsca – dzielnicy rządzonej przez niejakiego Kurta Hansena, lokalnego watażkę co i rusz łapiącego się za łby z tymi, którzy chcieliby go zrzucić z tronu – ale i postaci. Jako że akcja "Phantom Liberty" dzieje się jeszcze przed finałem podstawki, znowu wcielamy się w V, najemnika powoli uśmiercanego przez wgrany mu komputerowy program. Znienacka jednak otrzymuje on mglistą szansę na odwrócenie swojego losu. Hakerka znana jako Songbird obiecuje znalezienie sposobu na oszukanie rychłej śmierci, o ile ten ocali prezydentkę Myers, której samolot rozbije się lada chwila w samym środku terytorium Hansena. Nie mając wyjścia, V godzi się na propozycję i jako zaliczkę dostaje upgrade Relica, czyli kolejną gałąź drzewka umiejętości, gdzie da się podrasować wszczepy albo odblokować kilka nowych umiejętności.



Ogółem, cały system rozwoju postaci przeszedł gruntowny lifting, a przebudowa interfejsu oraz zmiany przeprowadzone na poziomie samych mechanik (niektóre skille, po prostu, zniknęły i pojawiły się nowe) wymuszają na graczu ponowne rozmieszczenie atutów i atrybutów, z czym jednak uporamy się w kwadrans.

Ważniejsze wydaje się to, co dzieje się z V na poziomie charakterologicznym, bo to, w gruncie rzeczy, prosty chłop, a nagle na jego orbicie lądują uśpieni agenci, szpiedzy, politycy i manipulatorzy, dla których jest łatwym kąskiem. Trzeba mieć się nieustannie na baczności i to nawigowanie pomiędzy pozornymi sojusznikami a niekoniecznie wrogami zmusza do refleksji na temat lojalności – wobec kraju, przyjaciół i samego siebie. Połamane serca i zdradzone ideały, podkopane morale i wydrążone dusze to temat "Phantom Liberty", który może i odziano w iście pulpowe story, ale potraktowano najzupełniej serio, jako przyczynek do wybebeszenia nieszczęśników porwanych przez nurt historii.



Pośród nich jest Salomon Reed (w tej roli Idris Elba), czyli nasz mentor na czas trwania dodatku, szpieg, któremu wbito nóż w plecy, ale który trzyma się kurczowo służby, stanowiącej o sensie jego życia, chociaż to raczej trwanie na marginesie. To twardziel, ale rozbity, melancholijny, dla którego akcja z V jest jak druga młodość i łyk świeżego powietrza. A zarazem stanowi swoisty rewers Johnny’ego, który, na skutek dziejących się wydarzeń, jak bodaj nigdy, otwiera się przed V, pokazuje się jako wrażliwiec.

Nie da się mówić o "Phantom Liberty" bez choćby słowa na temat nowego patcha, obejmującego także i podstawkę, który winduje całość do stanu, mówiąc może i złośliwie, może i z wyrzutem, lecz szczerze, w jakim "Cyberpunk 2077" powinien był być przed trzema laty. Nie dość, że nie natknąłem się w trybie performance na problemy techniczne, które poprzednio popsuły mi frajdę z niejednej misji (pamiętny tamtych doświadczeń, nadal stresowałem się, czy doczekam się obiecanego telefonu od zleceniodawcy, czy zablokuje go jakiś bug), to jeszcze wszystko chodzi bez większych zastrzeżeń. Spadki framerate’u były rzadkie i ledwie zauważalne nawet w trakcie strzelanin z kilkunastoma gangusami. Czasem kątem oka wyłapywałem dogrywające się na horyzoncie tekstury, ale nie złapałem CDPR na grzechach kardynalnych.



Do tego pojawiły się nowe ficzery, które może i nie wyglądają na wyjątkowo nęcące, ale możliwość strzelania z auta albo, nareszcie, naturalniejsze reakcje policji na to, co wyczyniamy, pozwalają zanurkować w ten świat jeszcze głębiej. Ba, na tle podstawki (która, oczywiście, dzięki patchowi również została należycie usprawniona, dlatego nowi gracze będą prawdopodobnie mogli się cieszyć "Cyberpunkiem 2077" bez ewentualnych uprzedzeń) omawiany dodatek wydaje się dziełem bardziej dopracowanym, lepiej napisanym i zrealizowanym pewniejszymi dłońmi.

Z zastrzeżeniem, że "Phantom Liberty" nadal nie jest arcydziełem, które znamy z pamiętnych i niesławnych obietnic; to ciągle przedłużenie tej samej gry, którą swojego czasu tak kochaliśmy nienawidzić. Błędem byłoby jednak określać to bądź co bądź ambitne DLC mianem zadośćuczynienia za dawne grzechy albo próby generalnej przed nieuchronnym sequelem; to pełnoprawne, samodzielne dzieło, które daje kopa do tego, żeby raz jeszcze – albo po raz pierwszy – odwiedzić Night City. I służy jako dowód, że czeka tam jeszcze niejedna opowieść.
1 10
Moja ocena:
8
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones