Niech żyje wolność, wolność i prostota

Pierwsza próba zerwania łatki duńskiego studia IO Interactive z napisem "ci-co-stworzyli-Hitmana". Podejście to całkiem udane, aczkolwiek daleko mu do statusu, jakim mianują się przygody łysego
Rosjanie wygrali drugą wojnę światową, spuszczając na Berlin bombę atomową. Niesieni sukcesem rozpoczęli triumfalny podbój reszty Europy, co spuentowali podbiciem Wielkiej Brytanii - ostatniego bastionu Starego Kontynentu. W następnej kolejności położyli sowiecką łapę na Gwatemali, Hondurasie i Meksyku. Teraz przyszedł czas na USA. Taki właśnie alternatywny scenariusz losów świata proponuje nam "Freedom Fighters".

Omawiana produkcja to pierwsza próba zerwania łatki duńskiego studia IO Interactive z napisem "ci-co-stworzyli-Hitmana". Podejście to całkiem udane, aczkolwiek daleko mu do statusu, jakim mianują się przygody łysego zabójcy z kodem kreskowym na potylicy. Głównym protagonistą jest zwykły nowojorski hydraulik Chris Stone, który na skutek lawiny nieprzewidywalnych wydarzeń dołącza do ruchu oporu, walczącego z okupującymi miasto Sowietami. Fabuła gry jest bardzo pretekstowa. Przeplatane wątki zalatują wytartymi schematami, a późniejsze zwroty akcji łatwo przewidzieć. Czego tu nie ma... Jest motyw od zera do bohatera i jedynego wyzwoliciela ludu. Jest krewki brat i piękna szefowa rebeliantów. Znajdzie się też miejsce dla przewidywalnego twistu fabularnego. I tak byle do finału. Na szczęście twórcy doskonale zdawali sobie sprawę, z jakiego rodzaju materiałem mają do czynienia i nie udawali, że tworzą coś wybitnie poważnego.



Estetyka "Freedom Fighters" przywołuje najbardziej łopatologiczne wyobrażenia o Armii Czerwonej. Na ścianach wiszą radzieckie billboardy, które obwieszczają dobro komunizmu i zachęcają do zasilenia szeregów wojska. Żołnierze patrolują ulice, dawne ważne miejsca Nowego Jorku dziś robią za stanowiska dowodzenia oponentów. W mediach zimna redaktorka z obowiązkowym rosyjskim akcentem rozsiewa rządową propagandę i maksymy o wyzwoleniu spod represyjnej ręki Wujka Sama. Dowódcy ganią haniebne czyny powstańców, nawołując do ich nienawiści. Mury zaś zdobią rebelianckie hasła o wolności. Mijają miesiące, zmieniają się pory roku, nasz bohater przybiera na sławie i bujnym zaroście. Wraz ze wzrostem liczby zwolenników buntu rośnie też cena za jego głowę na listach gończych. Chris staje się symbolem walki o wyzwolenie oraz nadziei na lepsze jutro.

Klimat niby zbudowany jest na prostych, kiczowatych wręcz środkach, ale całość tworzy bardzo sympatyczną formę. Próżno tu szukać nachalnego patosu, ciągłego moralizowania czy licznych pompatycznych chwil - a o te elementy można było się bać, patrząc już na jakże wymowny tytuł gry. Jeżeli już się takowe pojawiają, to w stonowanej ilości, wywołującej tylko pozytywne emocje. Nie można przecież nie uśmiechnąć się, kiedy wieńcząc przemowę do ludu (jedyną w całej grze!), Chris wykrzyczy "They will never take our freedom!". Nie mogą nie przejść ciary po plecach, kiedy podczas intra sowieckie łodzie podwodne i myśliwce otulą Statuę Wolności w rytmie "March of the Empire". Nie może też nie udzielić się posępny nastrój, kiedy strudzony bohater wraca do kryjówki rebeliantów, których przybywa z każdym kolejnym naszym działaniem.



Rozgrywka podobnie jak klimat również opiera się na prostocie. Zwykłymi kucnij, skocz, użyj, strzelaj i biegnij jesteśmy gotowi wyzwalać Amerykę. Pomogą nam towarzysze, którzy z chęcią staną u naszego boku. Im więcej charyzmy posiadamy - a zdobywamy ją poprzez wykonywanie zadań - tym więcej członków możemy zwerbować. Grupą zarządzamy szybko i sprawnie za pomocą trzech skromnych komend (za mną, zaatakuj wroga, chroń wskazanego obszaru). Mimo że przywództwo jest bardziej uzupełniaczem aniżeli motorem napędowym mechaniki gry i w zupełności można je olać, to dowodzenie własną armią daje hektolitry frajdy. Zwłaszcza świetnie to wygląda w późniejszej części gry, kiedy nasza charyzma pozwala zasilić nawet kilkunastu bojowników. Podoba mi się także dobre wyważenie poziomu trudności. Generalnie, trzymając się ścisłych ram zachowań, jest dość łatwo. Wystarczy jednak stracić czujność lub pobawić się w samozwańcze akcje zarezerwowane dla Rambo, by szybko zostać zmuszonym wczytać ostatni zapis rozgrywki.

Ruszając do walki, opuszczamy naszą bazę i wybieramy jedną z dwóch / trzech dostępnych w danej chwili dzielnic. Tam z kolei otrzymujemy główne zadanie, polegające na przejęciu ważnego punktu strategicznego oraz alternatywne, którym może być uwolnienie jeńców, czy zniszczenie zaopatrzenia niemiluchów. Misje dodatkowe warto wykonywać nie tylko dla zwiększenia paska charyzmy, ale też i faktu, że dzielnice są ze sobą w pewien sposób powiązane. Jeżeli zatem wysadzimy lądowisko dla śmigłowców bojowych, to na pozostałych obszarach nie będzie nas napastował wrogi helikopter. Konstrukcja poziomów pozwala na względną swobodę. Cele możemy zdobywać we frontalnym ataku, jak również znajdując drogi alternatywne, często pomagające ominąć lub zajść od tyłu najsilniej ufortyfikowanych przeciwników. Największą zabawę sprawia jednak zajęcie wysokiego punktu, dzięki któremu otwierają się przed nami drzwi do twórczego dowodzenia drużyną. Obserwowanie dwóch naparzających się stron (względnie wspomaganie naszych ostrzałem ze snajperki) to rozkosz sama w sobie.



Do tej pory pisałem wyłącznie o zaletach. Zatem jakie gra posiada niedoskonałości? Przede wszystkim w kość może dać nudny początek. Zarówno akcja, jak i klimat rozkręcają się dopiero po kilkudziesięciu minutach grania, natomiast całe spektrum emocji eksploduje w późniejszych poziomach. Na tych pierwszych wrażeń jest niewiele. Starciom brakuje ikry (mała liczba wrogów, podobnie jak naszych żołnierzy), a sceneria nowojorskiego upalnego lata nie działa na wyobraźnie tak, jak jej zimowa odpowiedniczka. Gdzieniegdzie po oczach uderzą nam też błędy, związane z wyświetlaniem grafiki.

Chwile spędzone na dwukrotnym przechodzeniu "Freedom Fighters" wspominam mile. Mniej znane dziecko IO to przyjemny, grywalny actioner w ciekawej otoczce. Jednak mnie w głowie pozostało po nim kilka intrygujących pytań. Czy to coś więcej? Czy da się do gry wracać tak często, jak na przykład do "Hitmanów"? Czy może to jednak tylko dobry zapychacz w oczekiwaniu na ulubione tytuły? Czy tak chwalona przeze mnie prostota rozrywki ma to do siebie, że nie niesie ze sobą nic, czym produkcja mogłaby być godne zapamiętania?
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones