Stąd do nieskończoności 

Akcja rozpoczyna się jakiś czas po wydarzeniach z "Halo: Guardians". Cortana, sztuczna inteligencja, która zaczęła jako krynica empatii, a skończyła jako krzyżówka Skynetu z Jordanem Petersonem,
"Halo Infinite" - nasza recenzja
Na zewnątrz przestrzeń, swoboda, oddech: futurystyczna katedra pośrodku zalesionej kotliny, wschodzące słońce, niebo w ogniu po eksplozji gwiezdnego frachtowca. W środku porządek, logika oraz symetria – zwana często estetyką głupców, w grach wideo działa bez zarzutu: sterylne pokoje na planie sześciokąta, korytarze od linijki, zimne światła halogenów. "Wszystko to wygląda…" - słyszymy westchnienie, a wzdycha z ekscytacją miniaturowa kobieta-hologram - "…zupełnie tak jak się spodziewałam". I jest to zdanie tak dobrze charakteryzujące najnowszą odsłonę serii "Halo", że powinno się znaleźć na pudełku z grą.  



Akcja rozpoczyna się jakiś czas po wydarzeniach z "Halo 5: Guardians". Cortana, sztuczna inteligencja, która zaczęła jako krynica empatii, a skończyła jako krzyżówka Skynetu z Jordanem Petersonem, zamieniła wszechświat w wielkie pogorzelisko i zniknęła bez śladu. Zaś jej zatroskany opiekun, John-117 alias Master Chief, dryfuje w kosmosie po bliskim spotkaniu z gorylopodobnym hersztem frakcji Wygnanych. Ratunek przychodzi w samą porę, gdyż na pobliskim pierścieniu Halo Zeta Wygnani szykują już kolejną chryję, która przeorganizuje układ sił w kosmosie – i jeśli wierzyć im na słowo, mają być to ostatnie takie fajerwerki. Do pracy, żołdacy! 



W pierwszej części gry stworzona z zer i jedynek Cortana stała się w zaskakującym twiście sumieniem bohatera. O ile superżołnierz pozostawał majestatycznym symbolem imperatywu działania (by podkreślić subtelność tej metafory, schowanym w trzymetrowej, wojskowej zbroi), o tyle ona reprezentowała logikę, rozum i moralność. W "Halo Infinite" ów wątek powraca, choć nieobecną Cortanę zastępuje filuterna i rezolutna Weapon (weteranka serii Jen Taylor jest w tej roli fantastyczna, zwłaszcza gdy w toku akcji jej bohaterka traci dziecięcą naiwność). Aby emocjonalna reedukacja Master Chiefa była kompletna, zatroskani scenarzyści podrzucają mu jeszcze latynoskiego pilota o złotym sercu. Żaden z niego Han Solo, ale swoje w tekście robi, a dynamika relacji pomiędzy trojgiem bohaterów pozostaje bijącym sercem całej opowieści (choć butelkowy hełm i złoty wizjer Master Chiefa to artefakty o randze wąsów Mario i szortów Lary Croft, zaskakujące, jak często bohater pozostaje lustrem, w którym przeglądają się znacznie ciekawsze postacie). Jeśli oczekujecie melodramatycznych uniesień i lekkostrawnej opowieści o duchu w maszynie, trafiliście pod właściwy adres. Jednak "Halo" to przede wszystkim ogłuszająca akcja. I to na większą niż dotąd skalę. 



Poprzednią część gry porównywałem w recenzji do bondowskiego "Quantum of Solace" – krótkiej i ultraintensywnej jazdy bez trzymanki, nieco spróchniałego pomostu pomiędzy istotniejszymi odsłonami sagi. Nic więc dziwnego, że "Infinite" przypomina konstrukcyjnie "Skyfall" – w teorii sequel, w praktyce coś na kształt rebootu, pętli, dzięki której pomijamy wszystkie rewolucje oraz kontrowersyjne pomysły i wracamy do punktu wyjścia. Wystarczy postawić stopę na zielonych łąkach, spojrzeć w niebo rozcięte metalowym pierścieniem i posłuchać kilku pierwszych taktów znajomej partytury Martina O’Donella i Michela Salvatorego, by przed oczami przeleciała cała "jedynka". I jak nietrudno się domyślić, jest to zarówno błogosławieństwo, jak i klątwa nowej produkcji. Z jednej strony, dzięki obranej do bielutkich kości konwencji znów da się usłyszeć zew przygody – świat zachęca do eksploracji, a chorały na ścieżce dźwiękowej przypominają o nieco danikenowskim rodowodzie całej serii. Z drugiej, kiedy już do eksploracji przychodzi, z dramaturgią bywa różnie – powracając do przeszłości, wracamy też pod znajome strzechy. Czytaj: do skąpanych błękitnym światłem pomieszczeń wielkości stadionu, rozdzielonych korytarzami długości pasa startowego. Najwyraźniejszą próbą zdyskontowania współczesnych trendów jest oczywiście otwarty świat – spora mapa upstrzona jest posterunkami do zdobycia, oblężonymi oddziałami marines do uratowania i opcjonalnymi bossami do eliminacji. Nie będę polemizował z podobną strategią artystyczną. Wspomniane elementy pozostają na tyle bezinwazyjne, że nie odbierają radochy z napakowanej akcją kampanii. Oferują również tyle slapstickowych szturmów, nieprzemyślanych ewakuacji oraz brawurowych rajdów, że można od czasu do czasu zaciągnąć hamulec.  



Wszystko to oczywiście bez znaczenia, gdyż jakość "Halo" mierzy się przede wszystkim frajdą z opróżniania kolejnych magazynków oraz choreograficzną finezją, z którą poruszamy się po polu bitwy. Choć Master Chief ma na wyposażeniu przydatne gadżety (od przenośnej energetycznej tarczy i sensora ruchu po rakietowy dopalacz z przeceny), tak naprawdę liczy się jedynie linka z hakiem. To dzięki niej (oraz sporej wertykalności poziomów) każdy pojedynek zamienia się w "Johna Wicka" wystawianego w teatrze Bolszoj, zaś kinetyczna energia kolejnych starć momentami rozsadza ekran. Co ciekawe, na arenach pojawiły się teraz "wybuchające beczki", którymi możemy miotać we wrogów, a amunicję zgromadzono w stacjach ładujących i podzielono na trzy rodzaje: plazmową, kinetyczną i elektryczną. Choć tej ostatniej używamy do paraliżowania wrogów, a pierwsza sprawdza się przy energetycznych pancerzach, będę się upierał, że to raczej kosmetyczne nowości. Kiedy robi się naprawdę gorąco – a piekło jest w tej grze tuż za rogiem – najlepszą giwerą jest ta, którą mamy pod ręką.  



Udostępniony za darmo (także poza Game Passem) tryb multiplayer, co stało się już tradycją serii, to w zasadzie autonomiczna produkcja. I pewnie wypadałoby ją oceniać na innych prawach. Po spędzeniu w kociołku z pająkami kilkunastu godzin stać mnie jedynie na refleksję, że jest to egzystencjalne przeciwieństwo wszelkich "Battlefieldów" tego świata. Zaryzykuję również stwierdzenie, że czystość i prostota trybów gry wieloosobowej to w dzisiejszych czasach cnota nie do przecenienia. Deathmatch, Capture The Flag, Dominacja, coś przechwyć, coś przytrzymaj – nihil novi sub sole, ale jak to jest zrobione! Niewielkie, lecz architektonicznie ciekawe mapy, czteroosobowe drużyny oraz ujednolicony ekwipunek sprawiają, że każdy mecz to test refleksu, celności i orientacji w terenie, ale też komunikacji z drużyną – widać to zwłaszcza w zmaganiach rankingowych, gdzie na wyższych poziomach jeden headset w drużynie potrafi zrobić różnicę (niestety, toksyczna społeczność wciąż ma się świetnie i potwierdza liczące sobie już kilka dekad stereotypy o graczach jako piwnicznych incelach). Na śmiałków czeka także 24-osobowy tryb z pojazdami, a jedyne do czego przed Świętami mógłbym się przyczepić, to system gratyfikacji. Zdobywanie kolejnych elementów ekwipunku to orka na ugorze (choć część można znaleźć w kampanii), a zamiast tęczowego festynu śmierci i zniszczenia mamy korowód przygnębionych, szaroburych Master Chiefów. 



W wydanym przed dziesięcioma laty "Halo Anniversary", remake’u pierwszej części gry i zarazem dziewiczej przygodzie z serią studia 343 Industries, obserwowaliśmy jeden z najpiękniejszych skrótów technologicznej ewolucji gier wideo w historii. Wystarczyło w dowolnym momencie zabawy wcisnąć przycisk, by w mgnieniu oka wylądować w przeszłości: w świecie zbudowanym z nieforemnych brył, na trawie przypominającej rozbabrany szpinak, pod szarym, rozpikselowanym niebem. Po kolejnych dziesięciu latach znów przydałby się taki przycisk – zarówno pod względem artystycznym, jak i technicznym, gra jest ucztą dla oczu. Nie bez znaczenia jest fakt, iż "Halo" zaczęło swój popkulturowy bieg jako zwiastun nowej ery w gatunku shooterów oraz technologiczne tour de force pierwszego Xboksa. I kto wie, być może właśnie dlatego, pomimo fluktuacji mód i trendów, przetrwało tak długo – przy każdej kolejnej odsłonie zastanawiamy się, o ile lepiej mogą wyglądać wszystkie te energetyczne miecze, włochate twarze oraz przetarcia na zbroi Master Chiefa. W tytule twórcy obiecują nieskończoność tego doświadczenia i cóż – jeśli pozostanie tak przyjemne i sycące, nie mam nic przeciwko orbitowaniu w wiecznej pętli. Master Chief nie narzeka. Kim jesteśmy, żeby z nim dyskutować. 
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones