Duchologia

Podobno żeby bezbłędnie odróżnić millenialsa od zetki, wystarczy poprosić o wykonanie udawanego zdjęcia. I istnieje spora szansa, że ten pierwszy będzie naśladował naciśnięcie migawki aparatu, a
Podobno żeby bezbłędnie odróżnić millenialsa od zetki, wystarczy poprosić o wykonanie udawanego zdjęcia. I istnieje spora szansa, że ten pierwszy będzie naśladował naciśnięcie migawki aparatu, a drugi cyknięcie fotki smartfonem. Ale nie ma co podnosić larum, że ktoś, kto jest jeszcze przed trzydziestką nie potrafi podkuć konia i w weekendy nie para się druciarstwem zamiast montażem rolek na TikToka czy Instagrama; to nic więcej jak anegdotyczna ciekawostka.



Czas biegnie bowiem sprintem, czego dowodem są chociażby coraz częstsze remastery i remaki gier, w które albo mieliśmy okazję zagrać przed laty, albo o których jedynie słyszeliśmy, bo kiedy wychodziły, to na chleb mówiliśmy "bep". Ale nie dość, że od premiery oryginalnego "Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse" minęło równe półtorej dekady, to jeszcze tytuł ten, wydany swojego czasu wyłącznie na Wii, nigdy nie opuścił granic Japonii. Dlatego to niejako podwójna gratka dla miłośników staroszkolnego survival horroru, bo nie dość, że nareszcie sobie zagrają, to jeszcze w odświeżonej oprawie. No i ze sterowaniem dostosowanym do standardowego pada.



Co prawda "Project Zero" nigdy nie przebiło się do ścisłego mainstreamu, ale jest to seria szacowna, mogąca się pochwalić przyzwoitymi, równymi recenzjami. Nie sposób nie docenić patentu, jaki wymyślono na potrzeby całości, bo gry, zamiast małpować rozwiązania wymyślone przez zwrócone bardziej ku Zachodowi studia Capcom czy Konami, czerpały garściami z przeżywającego wtedy swój renesans j-horroru. Novum było też to, że narzędziem umożliwiającym graczowi kontakt z nadprzyrodzonym i zobaczenie tego, co gołym okiem niewidoczne, był stary aparat fotograficzny, służący też jako broń. Makoto Shibata, autor całego projektu, twierdził na dodatek, że to pomysł wyrosły na gruncie jego osobistych przeżyć, lecz nie sprecyzował, co takiego miało mu się przytrafić. Tak czy owak, seria mogła się pochwalić nie tylko tym tyleż oryginalnym, co kuriozalnym pomysłem, ale i gęstą atmosferą nadnaturalnej grozy, która wyrażała się również, także na poziomie symbolicznym, w monochromatycznej kolorystyce, gdzie biel miała nawiązywać do nadziei, a czerń do odczuwanych przez postaci beznadziei i zagubienia.



Dzisiaj już niestety "Mask of the Lunar Eclipse" straszy przede wszystkim ślimaczym tempem, bo wszystkie jumpscare’y zmontowane ciężką ręką zestarzały się okrutnie i choćbyśmy cisnęli z całej pary przycisk służący do biegania, to przebierać nóżkami szybciej nie będziemy. Tyle dobrego, że gra nie jest powiązana fabularnie z poprzednimi odsłonami serii i można wgryźć się w nią bez znajomości któregokolwiek "Project Zero", choć oczywiście przyda się wcześniejsza znajomość zasad potyczek z duchami. Mechanika jest prosta: podczas starć przechodzimy w tryb pierwszoosobowy i cykamy zjawom fotki, co je osłabia. Obrażenia zależne są od wykorzystywanego przez nas filmu – czyli tak jakby amunicji – oraz od odległości od wroga i perspektywy, a przekornie najwyżej punktowane są strzały wykonane tuż przed śmiertelnym atakiem, co można by pewnie porównać do parowania ciosu. Ryzyko się opłaca, bo nie chodzi tylko o high score, ale o walutę wymienialną potem na fanty. Pstryk, i dusza uwięziona.



Rzecz dzieje się na odciętej od świata wyspie, na której niegdyś przetrzymywano pięć młodych dziewczyn. Choć zostały ocalone, cierpią katusze, bo zmuszono je do udziału w tajemniczym rytuale, z którego pamiętają jedynie ból istnienia. Kilka lat później przyjaciółki powracają na miejsce swojej kaźni, aby odkryć prawdę. W toku gry obejmujemy kontrolę nad kilkoma postaciami, a wszystkie poruszają się absurdalnie powoli. Mowa nie tylko o drobieniu kroczków, ale i wykonywaniu jakichkolwiek czynności: aby obejrzeć albo podnieść przedmiot, należy skierować na niego światło latarki, a potem przytrzymać dany przycisk, aż postać go chwyci. Nie mogę wykluczyć, że to pozostałość po wersji z Wii, ale przy takiej ilości backtrackingu i długich sekwencjach pozbawionych akcji granie potrafi być torturą. Nawigacja podczas batalii z duchami również przyprawia o ból głowy, bo uciekanie przed napierającym na nas przeciwnikiem i szykowanie w tym samym czasie odpowiedniego obiektywu nie jest przyjemnym zadaniem.



Niektóre braki udaje się przykryć atmosferą, a ta jest mistrzowska. Choć graficznie, mimo remastera, nic tutaj prawdziwie nie zachwyca, to same poziomy zaprojektowano odpowiednio klaustrofobicznie, żeby z niejakim lękiem przyglądać się każdemu oknu i ścianie, a ścieżka dźwiękowa opracowana przez Masafumiego Takadę to klasyka i esencja gatunku. Ogółem jednak update "Project Zero: The Mask of the Lunar Eclipse" przede wszystkim pomaga uświadomić sobie, że, istotnie, od premiery oryginału minęło sporo czasu, gry nie stały w miejscu, a aparaty fotograficzne zostały praktycznie wygryzione przez telefony mieszczące się w kieszeni spodni.

Zegara nie da się już cofnąć.
1 10
Moja ocena:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones