Recenzja serialu

Ripley (2024)
Steven Zaillian
Andrew Scott
Johnny Flynn

Eurotrip

"Ripley" jest jak morski zapach o leczniczych właściwościach. Być może nieintensywny, ale na długo gości w nozdrzach, choć przypomina o sobie dopiero po jakimś czasie.
Eurotrip
Zaczyna się od filmowej kliszy, ale otwierająca scena w "Ripleyu" jest taka, jakie powinno być pierwsze zdanie w powieści: ekscytująca. Tom Ripley – w interpretacji jednego z najgorętszych nazwisk Hollywood, Andrew Scotta – za wszelką cenę próbuje pozbyć się ociekającego krwią ciała, wlekąc je po schodach wyglądającej-na-pustą kamiennicy. Ekspresowy montaż zdradza nam, że na klatce schodowej nie ma ani żywego ducha. Równie dobrze mógłby być to Patrick Bateman, gangster od Scorsesego, a może nawet i Lorne Malvo, grany przez Billy'ego Boba Thorntona płatny zabójca z pierwszego sezonu "Fargo". 



Sekwencje z przenoszeniem ciała po popełnionej zbrodni to śpiewka stara jak świat. Doskonale wiedział o tym Alfred Hitchcock, który np. w "Sznurze" (1948) użył ciała niczym strzelby Czechowa – pokazał je w pierwszych minutach i w ułamku sekundy miał widzów w kieszeni. Metoda ta działa i tym razem. Ripley rozważnie przenosi denata, a w tym samym czasie serial cofa się o sześć miesięcy. W ten sposób Netflix znowu kupuje sobie naszą uwagę. Chcemy wiedzieć, co dokładnie się wydarzyło, kto został zamordowany, a także co stało się z trupem. Kino (i telewizja) lubi się powtarzać, ale co z tego: jesteśmy podatni na takie zagrywki.

Kredyt zaufania zdobyć łatwo, ale to nie znaczy, że wszystkie obawy znikają do razu. Ponowne sięganie po "Utalentowanego Pana Ripleya" to niezrozumiała decyzja nie tylko dla fanów Patricii Highsmith. Mniejsza już o to, że na przestrzeni ostatnich sześćdziesięciu lat w Ripleya wcielił się szereg gwiazd, od Alaina Delona, Dennisa Hoppera, Johna Malkovicha po Matta Damona. Tego ostatniego mogliśmy zobaczyć 25 lat temu w interpretacji powieści w reżyserii maestra, którym był Anthony Minghella. I to jedna z nielicznych filmowych adaptacji znacznie atrakcyjniejsza od oryginała. Mówi się, że to taki klasyk pełną parą, bez słabych punktów. Zatem po co raz jeszcze sięgać po ten sam materiał? Jak się okazuje, można znaleźć się klika powodów.

W warstwie fabularnej – bez zmian. Tom Ripley to ten sam nowojorski naciągacz, którego podróż do Włoch to wycieczka z gatunku faute de mieux, czyli taka z braku lepszych opcji. Pewnego dnia zostaje wynajęty przez ojca swojego "dawnego kolegi", Richarda "Dickiego" Greenleafa (solidny występ Johnny’ego Flynna), a ponieważ niezwłocznie potrzebuje pieniędzy, jest gotowy przyjąć każdą ofertę. Patron rodziny za wszelką cenę pragnie sprowadzić swojego syna z powrotem do Stanów. Z zapasem gotówki od pracodawcy Ripley rozpoczyna swoją włoską viaggio. Co ciekawe, nasz (anty)bohater nie będzie chciał z niego zrezygnować nawet wtedy, gdy nie uda mu się przekonać Dickiego, aby ten opuścił słoneczną Italię. W jego umyśle zrodzi się pytanie: "Co zrobić, aby nie wracać do starego życia?". Przed Ripleyem sporo wysiłku, główkowania i wiecznego kombinowania. Serial kładzie znacznie większy nacisk na skrupulatność działań Ripleya; zatrważające wystąpienia przed lustrem, które widzimy pod koniec początkowych epizodów, w pełni implikują, że jego plan rodził się już znacznie wcześniej. "Ripley" bardziej stawia na chłodną kalkulację, a nie emocje swojego faryzeusza. Jak to mawiał Wielki Szu, na szczęście trzeba sobie zapracować.



Scottowski Ripley tym razem nie jest już 25-letnim młodzikiem. Scenariusz postarzył go co prawda o kilka lat, ale ten zabieg się nie sprawdza, na ekranie obcujemy bowiem z 48-letnim aktorem. Książkowy Ripley pociągał – a zarazem przerażał – właśnie swoim młodym wiekiem; niepokoił amoralnością i potrzebą hedonistycznej swawoli, która zrodziła się w nim już na etapie wczesnego dzieciństwa (nic zatem dziwnego, że casting Damona tak dobrze działał). W "Ripleyu" Scott wychodzi z tych opresji cało, bo prezentuje szeroką paletę emocji – od pogubienia po kasandryczne wyrachowanie i nieludzką pewność siebie – ale nutka fałszu, która wkrada się w pierwszym odcinku, cichaczem gra nam swoją melodię aż do samego końca. Do tego dochodzą jego samoświadome, sardoniczne uśmieszki – Scottowi nie patrzyło tak źle z oczu od czasów "Sherlocka".  

Można też dodać, że Highsmith – choć dziś uznawana za klasykę – nie porywa tak, jak w zeszłym stuleciu głosiły entuzjastyczne recenzje i artykuły. Fabuła "Utalentowanego…" opiera się na punkcie zwrotnym, crime of passion zmieniającym narrację o 180 stopni, a cała reszta to po prostu solidne studium ułożonego i w pełni świadomego zbrodniarza. Jest jeszcze jeden czynnik, który nie pomaga w przekładaniu tej historii na język filmu: to całkiem powtarzalna rzecz – nie znajdziemy tu zbyt wielu zdarzeń, zróżnicowania lub niespodziewanych przeskoków w czasie. Dlatego rozbijanie jej na pełnoprawny 8-odcinkowy serial to strzał w kolano już na etapie produkcyjnym. 

W wolniejszych momentach widz prędko traci zainteresowanie, a znajomość książki lub poprzednich wersji filmowych raczej nie pomaga nam w obieraniu warstw tej psychologicznej cebuli, jaką jest prawdziwa natura Ripleya. W całej produkcji znajdziemy sporo mocnych scen godnych zapamiętania, jednak w dzisiejszym świecie – pełnym serialowego przebodźcowania i olbrzymiej ilości premier – brzmi to jak mała, powiewająca czerwona flaga. "Ripley" nie jest dla tych, którzy nie traktują seriali jak inwestycji, albo nie potrafią im zbyt wiele wybaczać. Wygląda więc na to, że właśnie charyzma Scotta, elegancka stylizacja i sterylne kadrowanie poniekąd ratują tę opowieść.



Z drugiej strony nierzadko żmudne tempo w mariażu z czarno-białą estetyką z "Ripleya" znacznie lepiej (i sprawniej) sprawdziłoby się przy ekranizacji jakiegokolwiek Johna le Carré, mistrza szpiegowskich powieści. U Brytyjczyka suspens, napięcie i nieoczywisty klimat objawiają się w praktycznie każdej sekwencji, nawet jeśli ta składa się jedynie ze szczątkowych opisów scen. Operowanie tymi samymi środkami formalnymi pewnie działałoby też przy Raymondzie Chandlerze, ale w tym przypadku historia kina perfekcyjnie zdała egzamin z adaptacji. U każdego z tych pisarzy noir wiedzie prym – nawet sama rozmowa może przyprawić czytelnika o gęsią skórkę. 

Trudno to samo stwierdzić w kontekście powieści Highsmith, w której częściej liczą się zwięzłe myśli Ripleya niż prowadzone przez niego konwersacje. Netfliksowa produkcja to dla niej silny kontrapunkt, bowiem na każdym kroku stara się usprawnić scenariusz "Ripleya". Dialogi nie zostały tu potraktowane po macoszemu; oczywiście, pełnią funkcję narzędzia popychającego fabułę do przodu, ale są też czymś więcej – potrafią wzbudzić trwogę. Dzięki nim całkiem sporo dowiadujemy się też o samych bohaterach, dynamice ich relacji, czy też naturze Ripleya i jego przeszłości (np. dlaczego boi się pływać). Ponadto zmienia się relacja protagonisty ze sceptyczną przyjaciółką Dickiego, pisarką Marge Sherwood (zdystansowana Dakota Fanning), a inspektor Pietro Ravini (Maurizio Lombardi) staje się kimś w rodzaju antagonisty dla Ripleya, co dodaje dramatyzmu późniejszym wydarzeniom z serialu. Opowieść wciąż jednak jest rozwleczona, a sedno problemu leży w istocie prozy Highsmith, która napięcie buduje poprzez zagłębianie się w sam środek kompleksowej psychiki Ripleya. Nie oszukujmy się – tak dokładnych szczegółów nie odda nawet najbardziej przemyślany kadr lub zbliżenie na aktora; a "Ripley" nie idzie na łatwiznę, nie stosuje narracji z offu (za co twórcom należą się ukłony). 



Do tego opisy otoczenia praktycznie u Highsmith nie istnieją – a jeśli już, to oddają ducha pseudowakacyjnej przygody; eurotripu, który nagle z prostego zlecenia przeradza się w najstraszliwszy przekręt stulecia. Taki, przy którym karciane sztuczki Wielkiego Szu to zwykły pikuś. Zdaje się, że showrunnerzy są świadomi tych licznych nieudogodnień i stale szukają indywidualnej tożsamości serialu. W ten sposób osiągają coś w rodzaju mozaikowej kompozycji. W "Ripleyu" kino detektywistyczne (z domieszką noir rodem z amerykańskich klasyków) miesza się z czarnym humorem i włoską nostalgią, którą serial zalewa nas na każdym kroku. Dostajemy melancholijne piosenki, piękno języka, wgląd we włoską sztukę i niezwykle klimatyczne lokacje – po prostu benissimo. Nie do końca idzie to w parze z literackim pierwowzorem, ale jest to przede wszystkim jakieś, a to już połowa sukcesu.

Efekt końcowy przypomina neorealistyczne kadry z Rosselliniego lub De Siki. Montaż chodzi jak w szwajcarskim zegarku, a wycyzelowana strona wizualna pociąga swoim sentymentalnym stylem. Ale na dobrą sprawę nie ma tu żadnego elementu, który w nieco innej odsłonie nie był widoczny już w kolorowej wersji z 1999 roku. W filmie Minghelli plastyczny obraz zdawał się wręcz ekspresyjny, jak z pocztówki lub z sugestywnych opisów zawartych w listach mistrza epistolografii, jakim jest sam Ripley. Nawet wersja z Deloinem miała w sobie urok lat 60. i garściami czerpała z włoskiej idylli, a także z ambiwalentnej prezencji francuskiej legendy kina. U Highsmith mrok Ripleya miał kontrastować z sielankowym wybrzeżem z okolic Mongibello (tu zamienionego na Atrani) i przypominać, że zło czai się wszędzie. W najnowszej ekranizacji czarno-biała estetyka w żadnym momencie nie uwypukla tej dysharmonii. Raczej pokazuje, że świat jest okrutny, a piekło to nie tylko my. To także spaczone dzieci amerykańskich milionerów, mściwe pisarki bez grosza talentu lub włoska mafia, camorra. Słowem, inni (idąc za Sartrem). Dzięki temu ogląda się to jak zrealizowaną na szóstkę pracę domową. Skreślanie "Ripleya" na samym wstępie mija się z celem, bo w ostatecznym rozliczeniu serial oferuje nieco odmienną perspektywę, a przy okazji proponuje twist, który zostawia twórcom otwartą furtkę na drugi sezon.


Wraz z Andrew Scottem błądzimy po uliczkach Atrani, próbujemy zrozumieć rdzennych mieszkańców włoskich miasteczek, przechadzamy się po riwierze i pływamy na zakrwawionej łódce. Dzięki poprzednim filmom już tu byliśmy, więc poniekąd kojarzymy miejsca, fakty i ich znaczenia. Czujemy jednak bryzę świeżości – "Ripley" jest jak morski zapach o leczniczych właściwościach. Być może nieintensywny, ale na długo gości w nozdrzach, choć przypomina o sobie dopiero po jakimś czasie. Ot, urok rzymskich wakacji – może i bez skuterów Vespa, ale ze stresogennym klimatem i paroma poharatanymi ciałami.
1 10
Moja ocena serialu:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones