Recenzja serialu

Specjalista od niczego (2015)
Eric Wareheim
Lynn Shelton
Aziz Ansari
Noël Wells

Włoski dla początkujących, depilacja dla zaawansowanych

Pierwsza seria jest niejako testowa dla aktora; widać że szuka pomysłu i na razie żongluje skeczami. Zdarzają mu się tu momenty nawiązujące do jego solowych występów czy - sporadycznie -
UWAGA, SPOILER! 
TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.

Nie wymagam wiele od aktorów, a w zasadzie nie wymagam niczego. Mają grać, bo jak już się wezmą za filozofowanie o świecie i życiu, to czasem szczęka opada. Owszem - są tacy, którzy mają trochę oleju w głowie, potrafią skompletować zdania złożone i mają przemyślane wypowiedzi, że przytoczę tu przykłady Daniela Olbrychskiego, Natalie Portman czy Jeffa Goldbluma, ale to raczej perełki wśród wieprzy. A już jak mam do czynienia z aktorem, który jest wykształcony w zupełnie innej specjalności niż zawód, którym się para, to nabieram do niego większego szacunku, bo wiem że to, co robi, robi z dużym dystansem do siebie i ma pomysł na karierę. Najdziwniejsze w tym wszystkim, jeśli obcujemy z pewnego rodzaju prymusem w swojej dziedzinie, a nie dość, że woli on aktorstwo, to jeszcze do tego komedię. Większość czytających pewnie pomyśli teraz o Kenie Jeongu, a mnie chodzi o Aziza Ansariego. Ten wychowany w Ameryce potomek indyjskich imigrantów ukończył co prawda "tylko" marketing na NYU, ale wcześniej uczęszczał do bardzo prestiżowej szkoły dla geniuszy matematycznych. Tak więc i jego dopadła ta sama bolączka: artystów którzy mają ochotę się wypowiedzieć o ważnych tematach społecznych i postanowił stworzyć serial "Specjalista od niczego".


Aziz Ansari potrafi wkurzać widza. To że jego poczucie humoru pełne jest obcesowych gagów i na siłę wpychanego dowcipu na tle rasowym jest jak najbardziej na miejscu, ale i nie jest niczym nowym, bo świat zdążył już dawno poznać choćby Sarah Silverman, od której Aziz mógłby się uczyć swobody wypowiedzi. Najbardziej irytuje jednak jego głos. Być może to niskie, zwracać uwagę na fizjonomię (a może bardziej: fizjologię), ale komik chyba byłby ostatnim, który się o to obrazi. Jego nieustannie podniesiony głos, przypominający zabawki "Furby" rozmawiające ze sobą przez rurę od odkurzacza potrafił przysłonić niejeden zabawny stand-up z udziałem komika. Z drugiej strony jest to jego cecha charakterystyczna, która idealnie pasuje jako wokal dla złośliwego komentatora obłudnej rzeczywistości, jakim faktycznie jest. Gdy dowiedziałem się, że Ansari będzie miał autorski serial wyprodukowany dla Netflix miałem pewne obawy, że właśnie ze względu na ten głos i ekspresowe wyrzucanie z siebie słów porzucę szybko oglądanie. Okazało się jednak, że bardzo bym tego żałował, bo zarówno gra Aziza jak i sposób, w jaki porusza sprawy życiowe jest zgoła odmienny od tego, do czego nas przyzwyczaił dotychczas. Choć tworząc szkielet scenariusza, poszedł nieco na łatwiznę, bo jego bohater - Dev - prześciga się w dziedzinach życia, w których ponosi porażki, a już najbardziej w aktorstwie. Dobry aktor zawsze najlepiej zagra słabego aktora, a słaby nie musi grać. Dodatkowo skupia się początkowo na perypetiach związanych z miksem kulturowym, w którym żyje, co wypada dość stereotypowo i czasem jałowo niczym w "Jak zostać Katalonką", gdzie dowcipy polegają głównie na regularnym powtarzaniu: "Wy Katalończycy to, a wy z Madrytu tamto". Cały szkopuł w tym, żeby prześliznąć się - co najmniej - z ciekawością przez pierwszy sezon i utonąć w drugim. Pierwsza seria jest niejako testowa dla aktora; widać że szuka pomysłu i na razie żongluje skeczami. Zdarzają mu się tu momenty nawiązujące do jego solowych występów czy - sporadycznie - krzykliwość, ale czuć stopniową ewolucję. Jakby serial był mu potrzebny, żeby odkryć w sobie pokłady innych talentów na niwie aktorstwa. Podobnie w pierwszej serii pojawiają się mniej znani aktorzy oraz nawet rodzice samego Aziza, którzy grają - tu zaskoczenie - jego rodziców. Ansari wspominał w wywiadach o tym, że ciężko było znaleźć zadowalających aktorów hinduskiego pochodzenia ze względu albo na ich zbytnią "amerykanizację" albo na przesadny pastisz na imigrantów znad Gangesu, którym się charakteryzowali. Poświęcił temu nawet jeden odcinek, dotyczący castingów na hinduskiego aktora w amerykańskim filmie.


Pierwszy sezon, choć śmieszny, nie wzbudza jakichś większych nadziei na przyszłość - ot, taka przyjemna zapchajdziura w wolnym czasie. W drugim dostajemy kilka fang znienacka, a pierwsza już jest w premierowym odcinku. Epizod jest czarno-biały, a prawie wszyscy (włącznie z głównym bohaterem) mówią po... włosku. I mieszkają we Włoszech. I sam odcinek ma klimat rodem z włoskich filmów o spokojnej prowincji! Pojawia się nawet sam mistrz kuchni, Massimo Bottura ("Chef's Table"). Wątek włoski będzie wiele razy powracał w Nowym Jorku, do którego wrócimy i spowoduje, że z sitcomu bez śmiechu puszczonego z taśmy zrobi się nam melodramat i to nie z tych najckliwszych, ze smyczkami w tle, ale zupełnie bliższy życiu i ciszy, która przy porażkach potrafi niezwykle ogłuszyć. Sam aktor miał duży wpływ na dobór muzyki i puszczał w serialu wiele swoich ulubionych piosenek. Mnie najbardziej zapadła w pamięć kilkuminutowa scena jazdy na tylnym siedzeniu Ubera, w której Aziz potrafił, prawie nic nie robiąc i nic nie mówiąc, przekazać widzowi, jakie spustoszenie w człowieku zakochanym powoduje brak zdobycia się na odwagę w tej jednej, jedynej chwili, kiedy dostaje się w życiu szansę na to, by zakończyć swoje smutki. W tle leciała od początku do końca smutna, synthpopowa ballada w wykonaniu Soft Cell - "Say Hello, Wave Goodbye" i tylko kolejnym powtórzeniem ostatniego refrenu zahaczyła ona o napisy końcowe. Podobne rozwiązanie widziałem w izraelskim dramacie Amosa Gitaia - "Free Zone", tylko tam wspomniana już Natalie Portman przez całą piosenkę płakała na tylnym siedzeniu taksówki. Przy okazji prztyczek do Netflixa, w którym uwielbiam automatyczne pomijanie napisów końcowych, a który tutaj dał plamę (w niektórych produkcjach czasem zwracają uwagę na poczekanie z przejściem do następnego odcinka). Widać, że Aziz świetnie bawi się formą i testuje pomysły. Jeden odcinek jest całkowicie abstrakcyjny na pierwszy rzut oka, ale jednocześnie jest spécialité de la maison Nowego Jorku. Epizod ma tyle wspólnego ze "Specjalistą od niczego", co kilka sekund dialogu spacerujących Deva i Arnolda (Eric Wareheim), bo później opowiada on kilka niepowiązanych z serialem sytuacji z zupełnie nieznanymi nam aktorami. Klasą samą w sobie jest segment z niemymi. Odcinek ostatecznie wydaje się "oddychać tym samym powietrzem" co eksperymentalny zbiór gagów fundowany nam przez ośmioro nowojorskich komików, czyli "The Characters" oraz ostatni odcinek serialu "Orange is the New Black", w którym pojawiła się Poussey (Samira Wiley). Nowy Jork jawi się jako Paryż Ameryk; awangarda zarówno kultury wysokiej, chodnikowej i alternatywnej. Sądzę, że to nie przypadek i Aziz kapitalnie się tam odnalazł, wychwytując oryginalność metropolii. Nadał w końcu temu epizodowi tytuł: "New York, I Love You".



Komik parę razy podkreślał, że serial dla niego się skończył na drugim sezonie, a historia jest kompletna. Staram się mu wierzyć, ale zachwycam się też innym kompletnym serialem z zakończoną historią. Mam na myśli hiszpański "Dom z papieru", a tam się okazuje, że jednak będzie kolejny sezon. Nie wiem tylko po co. Też jestem zdania, że "Specjalista od niczego" nie dość, że wyczerpał wszystkie tematy (prócz wątków miłosnych, aktorskich oraz kulturowych także bohaterowie drugoplanowi przeżywają swoje historie spod znaku coming outu czy rasizmu), to jeszcze maksymalnie przerobił możliwości sercowe samego Deva. Jedyny powód, dla którego mógłby powstać trzeci sezon to taki, że drugi z każdym kolejnym odcinkiem robił się na tyle poważny, a czasem smutny, że przydałoby się teraz dla odmiany trochę tego wkurzającego, krzykliwego Aziza, którego tak nie lubię.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones