Wiem, że wypowiadam się trochę poniewczasie. Moja opinia na temat serialu jest skrajna, o wiele bardziej radykalna o tych, które wyraża wielu użytkowników tego forum. Dla mnie serial powinien był skończyć się wraz z trzecim sezonem. Wskrzeszenie Beckett nie miało sensu, jej śmierć byłaby całkiem niezłym zamknieciem historii. Nie byłoby głupiego romansu przypieczętowanego po ponad dwóch niemal (kilka odcinków, jak ten z napadem na bank czy dwuczęściowy o porwaniu Alexis, było spoko) idiotycznych sezonach i dalszym ciągu idiotycznych przygód niedobranej dwójki. Ta nowa komisarz mnie wk*rwiała, bardziej lubiłem Montgomery'ego, mimo tego, co zrobił, podobała mi się jego opiekuńczość wobec Beckett, nawet oddał za nią życie. Poza tym o ile czasem lubię obejrzeć dorosłych zachowujących się jak dzieci, tak postać Castle'a od czwartego sezonu był dla mnie niemal tak samo wk*rwiająca, jak pani komisarz, choć przynajmniej nie był taki wredny. Po trzecim sezonie jedynym, który miał ciekawe zakończenie, był sezon szósty. Najbardziej koszmarne było zakończenie sezonu czwartego (Beckett ot tak przychodzi do Castle'a i włazi mu do łóżka, a przecież ledwie dzień wcześniej pokłóciła się z nim, a kilka godzin dzieliło ją od potencjalnej śmierci - przypomnijmy, że on wcale jej nie ratował, wręcz z niej zrezygnował, a tu nagle i z jego strony taka zmiana). Po szóstym sezonie nawet za bardzo mnie nie obchodziło, jaką tajemnicę tak naprawdę skrywa zniknięcie Castle'a. Wraz z zakończeniem teasera do bodajże siódmego odcinka siódmego sezonu (tego, w którym mieli wybrać się na "miesiąc miodowy" na ranczo, by rozwiązać sprawę, skończyłem swoją przygodę z serialem, choć do niektórych odcinków wracam od czasu do czasu.