Nie przypominam sobie odcinka, w którym każdego z bohaterów dotyka słabość, tak widoczna w dodatku:
- Dewey - zawał serca,
- Cooper - znów problemy z plecami,
- Bryant - cała ta sprawa z Tammi i prawami do opieki nad dzieckiem tak go przytłacza, że na koniec wygląda, jakby miał strzelić samobuja,
- Adams - otwiera się przed seryjnym zabójcą, choć w sumie dostaje w zamian informacje,
- Sherman - no to mnie wkurzyło, bo wyrwał naprawdę sensowną dziewczynę na stałe - zdradza ją.
I generalnie dość spokojny odcinek, dawno takiego nie było. Mało akcji, ale też trzymał poziom.
Powiem, że dotyka ich samotność. W obliczu ciężkich chwil, o których piszesz jest bardzo widoczna, jak i próby walki z tą samotnością:
-Dewey- pod maską cynika próbuje wszystko wyśmiać, tym samym zamyka się w sobie, nie dopuszcza do siebie bliskich
-Cooper- na początku odcinka trzyma na dystans tego starego glinę, boi się przed nim otworzyć. Później w szpitalu rozpaczliwie wyciąga dłoń (dosłownie:) do byłej żony, gdy ten szczery gest zostaje odrzucony ponownie zamyka się w sobie, co widać w scenie w knajpie gdy spotyka Bena, spławia go, zniechęca do rozmowy
-Bryant- facet stracił przyjaciela, zdradziła go żona, ma na świecie tylko syna, miłość do niego momentami prowadzi go do desperackich, nieprzemyślanych ruchów, które wpędzą go nieuchronnie w kłopoty (obawiam się że jest zdolny np. zastrzelić byłą i uciec z małym)
-Adams- tak jak bohaterowie powyżej stara się udawać twardą, nie dopuszcza do siebie np. partnera. Ujścia dla emocji, potrzeby bliskości szuka w kontaktach ze skazańcem. Anonimowo, przez kratę, paradoksalnie bezpiecznie....
-no i Sherman. Jest młody, z bogatej rodziny, ma sukcesy zawodowe, powodzenie u kobiet.... A jednak nie umie tego docenić i zbudować na tym podatnym gruncie czegoś trwałego, pięknego. Ciągle potrzebuję potwierdzać swoją siłę, czy to spektakularnym aresztowaniem, wykazaniem się sprawnością fizyczną czy też kolejnymi podbojami łóżkowymi.
Wszystkich wykańcza ta robota.