PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=120144}

Gwiezdne wrota: Atlantyda

Stargate: Atlantis
7,8 15 212
ocen
7,8 10 1 15212
Gwiezdne wrota: Atlantyda
powrót do forum serialu Gwiezdne wrota: Atlantyda

Świeżo po zakończeniu pięciosezonowego „Stargate Atlantis” moje wrażenia są raczej optymistyczne. Mogłoby się wydawać, że rozwijanie wątków „Stargate SG-1” będzie czymś niepotrzebnym, popsuje nam wizję świata „Gwiezdnych Wrót”, bo zostanie produktem stworzonym na siłę, ale jednak tak się nie stało. Kiedy przesiadałem się ze „Stargate SG-1” do „Stargate Atlantis” było to mniej więcej równolegle, jeśli chodzi o linię czasu w obu serialach. Początki jednak nie były jakieś wyjątkowe.

Po pilocie serialu nie było można poznać, że jest to już zupełnie nowy tytuł. Wciąż widziałem postaci znane ze „Stargate SG-1” i nowych jeszcze w ogóle nie akceptowałem. Jednak niebawem trzeba się było z nimi oswoić, bowiem strarzy znajomi wrócili do „Stargate SG-1”, a przede mną było aż pięć sezonów „Stargate Atlantis”. Co jakiś czas wracali bohaterowie ze Stargate Command - raz na dłużej, raz na krócej - co muszę przyznać, było dobrym zagraniem scenarzystów. Bardzo lubiłem, kiedy oba seriale przenikały się wzajemnie. Dobrze, że pojawiali się też wspólni wrogowie, tj. Replikatory, którzy w „Stargate Atlantis” dostali jeszcze więcej miejsca do popisu.

Głównym wrogiem ziemskiej drużyny stały się Widma (Wraith) i na tle wielu innych przeciwników w obu serialach Widma prezentowały się świetnie. Najlepiej wypadły postacie dwuznaczne jak „Michael” i „Todd”. Gorzej z Pradawnymi, na których czekałem przez wiele odcinków, a ci okazali się nijacy (nie to, co w „Prometeuszu”).

Najważniejsza w serialu była rzecz jasna drużyna z Ziemi. Ta prezentowała się świetnie. Moim zdaniem lepiej niż ta w bazie Cheyenne. Postaram się napisać parę zdań o tych ważniejszych.

Maj. John Sheppard – postać, która miała być chyba głównym bohaterem. Faktycznie był bardzo ważny, jednak jego postać była dla mnie jednowymiarowa. Nie było to winą aktora Flanigana, tylko scenariusza. Jack O’Neil był znacznie barwniejszą postacią, także lepszą aktorsko. Sheppard wypadał dobrze obok Pułkownika Marshalla Sumnera, którego zagrał świetny Robert Patrick. Miałem nadzieję, że ta dwójka stworzy konfliktową drużynę, która podgrzeje atmosferę serialu, a tymczasem już na początku Sumner zginał i oczy widzów chcąc nie chcąc musiały skupić się na Sheppardzie.

Serial nie poradziłby sobie tak dobrze, gdyby nie reszta znacznie lepszych ról, które powodowały, że Sheppard grał swoje skrzypce, ale ja i tak emocjonowałem się pozostałymi postaciami, które były nierzadko znacznie mniej przewidywalne.

Taką postacią była osoba wychodząca coraz częściej na pierwszy plan – Dr Rodney McKay, grany przez znakomitego Davida Hewletta, którego to podziwiałem w fenomenalnym filmie „Cube”. Co ciekawe, w jednym z odcinków stracił pamięć i jakby cofnął się w rozwoju. Wówczas Hewlett mógł zagrać rolę jak z filmu „Cube”, co dla fanów było pewnym bonusem. To zdecydowanie najmocniejszy punkt obsady, nawet porównując serial „Stargate SG-1”. Kiedy zdarzało mu się zagrać w scenach z Amandą Tapping (McKay pojawił się jeszcze przed serialem „Stargate Atlantis” i flirtował z Dr. Carter w „Stargate SG-1”) były to aktorsko najlepsze sceny w obu serialach. Zresztą Amanda Tapping grała w wielu odcinkach, z pewnością podnosząc poziom serialu.

Jej poprzedniczką na stanowisku dowódcy miasta Atlantyda była Dr. Elizabeth Weir, która niestety została ofiarą zmiany aktorek pomiędzy dwoma serialami. Wiem, że Torri Higginson zyskała rzeszę fanów, ale bardzo nie lubię takich zmian. Rola miała być dla Jessici Steen, ona zagrała Dr. Weir pod koniec jednego z sezonów „Stargate SG-1”. Trudno było nie zauważyć różnicy w wyglądzie. Uważam, że twórcy mogli to rozegrać sprytniej. Zresztą późniejsze odejście Weir i w konsekwencji wcielanie się różnych aktorek w jej rolę (czasami na siłę, bo wymuszone rezygnacją Higginson) nie dodawało postaci Weir wiarygodności.

Dr. Elizbeth Weir była narzeczoną Simona Wallace’a, którego grał aktor Garwin Sanford. Jest to kolejna wpadka gości od obsady w serialach o świecie „Gwiezdnych Wrót”. Aktor ten mocno kojarzył mi się już z wcześniejszą rolą przybysza z obcej planety, który to zakochcał się w Dr. Carter. Sprawdziłem w Internecie, czy komuś także nie spodobał się te dziwny pomysł. Okazało się, że tak - zatrudnianie tych samych aktorów w tych samych serialach jest irytujące nie tylko według mnie, a powodem w tym przypadku miał być „mały wybór wśród aktorów kanadyjskich”... W ogóle to do mnie nie przemawia. Serial bardzo wówczas stracił na wiarygodności. Bardzo nie lubię takich zagrań.

Zaskakująco dobrym pomysłem okazało się awansowanie nielubianego w „Stargate SG-1” Richarda Woolseya, który wraz z dołączeniem do ekipy na Altantydzie w roli dowódcy zyskał nowe oblicze i okazał się postacią godną szacunku (a przy okazji Robert Picardo okazał się być niezłym aktorem). Wydaje mi się, że ta zmiana z kolei była wymuszona rezygnacją Amandy Tapping z roli zastępcy Dr. Weir, co stało się według mnie nawet śmieszne – po prostu to było zbyt wiele zmian, które były raczej wymuszone niczym śmierć poszczególnych aktorów w polskich telenowelach.

Teyla Emmagan grana przez Rachel Luttrell – tej nigdy nie polubiłem. Postać, w której uśmiech trudno mi było uwierzyć. Bardziej mnie irytowała, niż wzbudzała sympatię. Nie pomagały w polubieniu jej szczegóły fabularne, które według mnie nie trzymały się kupy. Mam na myśli epizody z jej dzieckiem, ojcem jej dziecka oraz relacje z jej ziomkami, od których odeszła, aby pomagać Ziemianom w walce z Wraith. Było też coś nieprzyjemnego w jej zaniżonym tonie głosu i sztuczności. Subiektywnie pisząc – psuła mi wrażenia.

Znacznie lepszym „swoim obcym” był Ronon Dex. Od złego do dobrego – tak wyglądała jego droga do drużyny z Atlantydy. Wiele cech charakteru tej postaci nadawało się perfekcyjnie do tego typu serialu, nawet pomimo nienajlepszego aktorstwa Jasona Momoa’y, który zabłysnął później w roli Conana (swoją drogą od czasu serialu nieźle „przypakował”). Obie role nie wymagały genialnego aktorstwa, ale z obiema aktor ten sobie poradził. Nudny byłby ten serial bez niego. Już w poprzedniej recenzji do „Stargate SG-1” pisałem, że od dziecka moje ulubione postaci to te, które zaczynają jako złe i przechodzą na stronę dobra. Tak było z postacią Teal’ca. Tym bardziej byłem zachwycony, kiedy w jednym epizodzie obaj zagrali główne role i musieli odstawić uprzedzenia na bok, żeby współpracować. To w ogóle jeden z lepszych odcinków.

W końcu rola lekarza przypadła komuś sensowniejszemu niż dwie doktorki ze „Stargate SG-1”. Carson Beckett został (subiektywnie rzecz biorąc) moją ulubioną postacią. Na dodatek miał kapitalny szkocki akcent. Nie było to związane z jego (nieco płytką) rolą, jaką przyszło mu grać, ale ogólnie polubiłem kolesia - subiektywnie ceniłem go sobie najbardziej. Był postacią bardzo sympatyczną.

Postacią irytującą był za to Płk. Aiden Ford, całe szczęście nie zagościł na długo. Tyle o nim.

Dr. Radek Zelenka choć nie ma wielkiego tła, był według mnie postacią przyjemną i razem z innym naukowcem Kavanagh tworzyli kontrast dla Dr. Rodneya.

Dwa czarne charaktery udały się twórcom wyjątkowo – Widmo o imieniu Todd oraz Komandor Acastus Kolya grany przez Roberta Daviego – chyba jednego z bardziej znanych aktorów poza Robertem Patrickiem, który zagrał w tym serialu, a o których wspomniałem. O ile drugi jest aktorem charakterystycznym, często grał łotrów, o tyle ten grający Widmo (Christopher Heyerdahl) dał niezły popis aktorski, bowiem w masce i makijażu musiał grać więcej głosem, co wyszło mu fenomenalnie – znacznie lepiej niż Connorowi Trinneerowi, grającemu Michael’a Kenmore’a – postać nawet bardziej złożoną od Todda.

Znanymi nazwiskami, lecz jedynie epizodycznie występującymi byli Danny Trejo w roli dzikusa i Mark Dacascos, którego uwielbiam za rolę w „Braterstwie Wilków”. Ten drugi zagrał dość ważną rolę i stanowił niemały wkład w scenariusz. Szkoda, że nie zagościł na długo, ale dobre i to. Widziałem chęć do grania w tym serialu przez znanych aktorów, czasami nieco zapomnianych. Stanowili pozytywny wkład w całość.

Inną mocną postacią był Lucius Lavin (Richard Kind – swoją drogą niezłe nazwisko do tej roli) – niewiarygodnie zabawny cwaniak, który będąc kompletnym idiotą, zjednywał sobie ludzi dzięki tajemniczej miksturze. Wspaniale, że mogliśmy oglądać go więcej niż raz, niedobrze jednak, że ten sam aktor grał w filmie Rolanda Emmericha z 1994 „Gwiezdne Wrota” – oczywiście zupełnie inną postać... Pisałem już, jak bardzo irytują mnie takie zagrania. Dobrze, że nowe części kinowych „Gwiezdnych Wrót” będą kręcone z pominięciem fabuły serialowej.

Mało wiarygodnie wyglądały wątki romantyczne, a było ich torchę. Czasem miałem wrażenie, że scenarzyści sami nie widzieli, jak mają te wątki rozegrać, później się z nich wycofywali, widz zostawał z mieszanymi uczuciami, a ostateczna miłość pomiędzy McKay’em a Keller wydała mi się mocno wymuszona. Lepiej wypadła chemia pomiędzy Sheppardem i “twardą laską” Larrin, aż szkoda, że nie pociągnięto tego wątku.

Podobnie do „Stargate SG1” w fabule większości odcinków mogliśmy doszukać się zgranych klisz i paru niemałych plagiatów, choć po obejrzeniu całości, zauważyłem, że było tego znacznie mniej niż w poprzednim serialu. Nie potrafię wskazać moich ulubionych epizodów, jednak jak na pięć sezonów serial trzymał wysoki poziom i w przeciwieństwie do „Stargate SG-1” odcinki w większości były dobre, a niewiele z nich odbiegało jakością od reszty. Po ostatnim odcinku nie odniosłem wrażenia, iż to dobrze, że już koniec.

Efekty specjalne – bez tego nie mogę sobie wyobrazić kina science-fiction. Tu wypadły świetnie – wpadek albo niechlujstwa uraczymy mało. Nie podobało mi się tylko oglądanie aktorów na tle zielonego ekranu - nie jest przyjemne, kiedy widzimy aktorów rozmawiających gdzieś na balkonach miasta Altantyda, a w tle widać sztuczne słońce i w ogóle nienaturalne oświetlenie. Z drugiej strony pamiętając „Stargate SG-1”, oglądanie przez dziesięć sezonów podziemnej bazy było wyjątkowo monotonne. Inna sprawa to słabe strony kręcenia seriali w studiach filmowych. Doceniam scenografów, zrobili wiele, żeby ten serial wyglądał przyzwoicie – tak samo jak poprzedni. Jednak miałem nadzieję, że epoka udawania plenerów w halach skończyła się dawno temu. Niestety nadal masa produkcji przenoszona jest do studiów filmowych, a w nich nie odtworzy się wiernie świata zewnętrznego. Czasami udaje się to dobrze, jednak tylko w przypadku wysokobudżetowych filmów - nie tańszych seriali. Sztuczne oświetlenie, parę budynków udających miasto i ze dwudziesto statystów udających populację planety... Już nawet przykro mi wspominać zawsze wyprane ubrania wieśniaków i nienaganne makijaże ludzi żyjących niby jak w średniowieczu. Ale to wada więszości seriali tego typu.

Problem w takich serialach to wyobraźnia autorów, która przecież czerpie z miksowania nauki, pomysłów, wyobrażeń, religii, kultury i sztuki, które znane są ludzkości. Oznacza to, że podobnie jak w innych tego rodzaju produkcjach nie będziemy za bardzo zaskoczeni, jeśli rasy zamieszkujące kosmos będą w większości miszmaszem tego, co już znamy – od strojów po wygląd postaci, budynków itd. Jednak to wszystko ma znaczenie trzeciorzędne, jeśli serial potrafi nas wciągnąć, a ten w sumie wciągnął mnie bardziej niż oryginalny. Do dziś staram się zrozumieć dlaczego. Przecież znacznie lepszymi bohaterami i byli ci z ekipy SG-1 (także aktorsko). A jednak znacznie chętniej oglądałem drużynę z Atlantydy. Powtórzę, że jeszcze ciekawiej robiło się, kiedy w wielu epizodach pojawiały się postaci ze „Stargate SG-1”. To było trochę tak, jakbyśmy zobaczyli kogoś, do kogo czujemy sentyment. Osobiście bardzo podobał mi się powrót Amandy Tapping na plan, która przez cały sezon dowodziła Atlantydą. Nie bez znaczenie jest to, co pisałem wcześniej, że zatrudnianie co bardziej znanych, choć może i zapomnianych aktorów do poszczególnych odcinków wyszło serialowi na dobre. W przypadku seriali o nienajwyższym standardzie aktorskim, takie zagrania dają dobry rezultat. Wszyscy gościnni aktorzy zagrali świetnie jak na tego typu kino.

Znam przypadek kolegi, który polubiłem „Stargate Atlantis” bez znajomości „Stargate SG-1” – niech to stanowi jakąś rekomendację, dla ludzi zastanawiających się, czy warto poświęcić swój czas – to jakby nie było aż pięć sezonów do oglądania. Decydując się na nadrobienie całości, trzeba sobie zdawać sprawę, że to nie jest produkcja o ambicji „Twin Peaks” czy „Lost”. To kino dla specyficznego widza.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones