PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=10003413}

Święta u Christmasów

Father Christmas Is Back
4,5 3 471
ocen
4,5 10 1 3471
Święta u Christmasów
powrót do forum filmu Święta u Christmasów

Nierozwiązywalne sprawy biurowe

Przychodzi kiedyś taki dzień, że prawda, jakkolwiek dotąd sprytnie, usilnie i skrupulatnie skrywana, w końcu wypływa na powierzchnię. Prawdopodobnie nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. Być może to jakaś fundamentalna cecha świata, wpleciona u jego zarania w tkankę rzeczywistości, a może po prostu zdarzenie mało prawdopodobne, lecz jak wszystkie takie zdarzenia możliwe, zatem nawet po niezwykle długim czasie wreszcie i na nie przychodzi pora. Merdałło Piesiowy przeczuwał to wszystko, odkąd sięgał pamięcią, nie był więc zaskoczony, kiedy telefon na jego biurku odezwał się po niemal trzech latach milczenia.

Sięgając po słuchawkę wiedział, że to połączenie wewnętrzne, a po drugiej stronie linii oczekuje kierownik działu kadr. Najwyraźniej koledzy i koleżanki, dla których Merdałło znaczył znacznie mniej niż ekspres do kawy lub toaletowa spłuczka, również byli świadomi kto dzwoni, choć telefony na ich biurkach odzywały się kilkukrotnie każdego dnia, więc teoretycznie powinni wykazywać znacznie większą odporność na dźwięk elektrycznego dzwonka.

- Megalołełło do ciebie – odezwała się Mirabelka Pieścirączka, wpatrując intensywnie w Merdałłę zimnymi jak odłamki lodowca niebieskimi oczami, za których mrożące krew w żyłach spojrzenie dałby się w normalnych okolicznościach posiekać, gdyby ktokolwiek był zainteresowany złożeniem mu takiej oferty.

Zezując na płomiennie rudą burzę loków okalających bladolicą i anielsko doskonałą twarz Mirabelki, w którą, niczym w słońce, nigdy nie był w stanie patrzeć bezpośrednio, Merdałło powoli wyciągnął rękę w kierunku aparatu. Choć czynność nie mogła trwać dłużej niż kilka sekund, w swym psychologicznym wymiarze uległa temporalnemu rozciągnięciu, jak powtórka dla milionów widzów jakiegoś historycznie znaczącego sportowego wydarzenia.

- No, odbierz wreszcie – zdążył dorzucić Miruś Parecznik-Bąbolada, nim Merdałło schwycił i przyłożył w końcu słuchawkę do ucha.

- Kocimiętka w skarpety – zagaił uprzejmie kierownik działu kadr. – Mówi Megalołłeło. Panie Piesiowy, proszę do mnie, mamy tu sprawę.

- Sprawę do mnie? – palnął bez zastanowienia Merdałło.

- Jakże by inaczej? W końcu dzwonię do pana. Widzimy się za dwadzieścia minut. – Trzask odkładanej słuchawki ciął spętany nerwowym marazmem umysł jak rozgrzany nóż stężały w chłodziarce tort urodzinowy.

Merdałło opadł na fotel, nadal przyciskając do głowy chłodny plastik głośnika. Prześlizgnąwszy spojrzeniem po pomieszczeniu stwierdził, iż współpracownicy, którzy mgnienie temu tak żywo zareagowali na zwykle milczący dzwonek telefonu na jego biurku, powrócili już do codziennej rutyny, w której z rzadka znajdowało się miejsce na jego osobę.

- Żegnaj – Usłyszał za plecami, gdy tylko dotknął klamki. Przysiągłby, że to był głos Mirusia, ale nie spojrzał za siebie, żeby to sprawdzić. Przystanął na kilka sekund tuż za zamkniętymi drzwiami. W industrialnej ciszy gigantycznego korytarza wychwycił coś, co mogło być mocno wytłumioną przez obicie salwą śmiechu.

Lęk przed perspektywą utraty zatrudnienia w tak trudnych czasach, mieszał się z dojmującym uczuciem ulgi, wynikającym z pewności, iż te drzwi zamknął za sobą po raz ostatni. Dudniące echo własnych kroków było jedynym dźwiękiem w marszu przez betonowe przestrzenie rozdzielające szpalery jednakowych wejść-wyjść biurowych klatek, zapewne również pełnych bytowych lęków, skrywanych miłosnych niespełnień, smutku tysięcy godzin cichego mozołu i paraliżującej nudy.

Zatrzasnąwszy stalowe odrzwia, zaczerpnął głęboki haust zimnego powietrza, niczym nurek powracający krótką ścieżką długu tlenowego z ciemnych odmętów, które niemal stały się jego grobem.

Dwadzieścia minut przyznanych przez kierownika na dotarcie do jego biura było iście sportowym wyzwaniem, zwłaszcza, że niemal połowę czasu pochłonęło krążenie po zawiłościach trzewi głównego kompleksu administracyjnego. Obchodzenie go wyznaczoną do tego asfaltową alejką, oznaczałoby konieczność upokarzającego biegu lub pewne spóźnienie, dlatego wybrał zabroniony regulaminem rajd na przełaj, przez strefę sekcji magazynowej, rozdzielającą szerokim buforem biura od strzeżonego obszaru produkcji, ciągnącego się całymi kilometrami wzdłuż rzecznych bulwarów, aż po niknącą na horyzoncie ciemną kreskę ściany podmiejskich lasów.

Droga okazała się istnym torem przeszkód, ceglanym labiryntem, krytym gęstą siecią rur i okablowania, podwieszonych na wielometrowych kratownicowych pylonach, rozsianych po żelbetowych wyspach izolowanych podmurówek i placów manewrowych, poprzecinanych siecią wielokrotnie krzyżującymi się szerokich kanałów, zapewne odprowadzających deszczówkę, jak i pełniących rolę barier przeciwpożarowych. Te ostatnie można było pokonać jedynie wąskimi stalowymi mostkami, zawsze ustawionymi mijankowo, co również musiało mieć związek z wymogami bezpieczeństwa, a teraz znacząco wydłużało eskapadę Merdałły.

W końcu trafił na podwójnie grodzony obszar betonowej połaci, usianej buczącymi bryłami transformatorów rozdzielonych szachownicą niskich pomostów obsługi. Na jednym z nich uwijała się grupa techników w workowatych pomarańczowych kombinezonach, migając tabliczkami odblaskowymi na żółtych kopułkach kasków. W kontraście do zajętego pracą kolorowo papuziego stadka, tuż obok tkwiły nieruchomo dwie kryte komicznymi kapeluszami postacie, niczym strachy na polu, bezradnie zwisające nad ignorującym ich obecność ptactwem. Merdałło zamarł w przerażeniu, gdy jeden z kapeluszy z szerokim rondem wykonał mechaniczny zwrot w jego kierunku, po czym właściciel uniósł sztywno niknące w rękawach szerokiego płaszcza chronione rękawicami dłonie, by wymownym gestem trzykrotnie postukać w nadgarstek. Następnie wyciągnął ramię na całą długość, wskazując palcem nieodległy już budynek administracji średniego szczebla. Ani przez chwilę Merdałło nie miał wątpliwości, że jest obiektem permanentnej inwigilacji, a przekazany gestami rozkaz stanowi równocześnie ostatnie upomnienie. Gnany dławiącą mieszanką lęku i wstydu, ruszył truchtem wzdłuż siatkowego płotu, pokonując w ten sposób ostatnie kilkaset metrów.

Wyciszone poduchami karmazynowego obicia, drzwi gabinetu kierownika stały otworem.

- No i proszę, Piesiowy, jest pan wreszcie! – Głos kierownika zagrzmiał echem w pustce korytarza, nim zziajany Merdałło zdążył przekroczyć próg.

- Przepraszam – wysapał, zajmując karnie miejsce naprzeciw ogromnego biurka zastawionego różnokolorowymi aparatami telefonicznymi.

- Tak, tak. Do rzeczy – rzucił twardo Megalołłeło, wskazując gestem kościstego bladego drągala, wciśniętego do kwadratu, w wyraźnie za ciasną szarość urzędowego garnituru i objęcia skrzypiącego miękkością skórzanego fotela.

- To major Gundziup Pałapała – wycedził kierownik – wraz z panami z Rządowej Agencji Bezpieczeństwa – Tu wymownie strzelił zza okularów w stronę szafy z dokumentami.

Odważywszy się zerknąć przez ramię, Merdałło dopiero teraz zauważył kolejne dwa okryte czernią strachy w kapeluszach, bezszelestnie wertujące strony wyciągane z rozbebeszonych pękatych teczek. Twarze agentów, o ile w ogóle takowe posiadali, skrywały plamy zacierających rysy nieprzejrzystych masek z okrągłymi filtrami i przyciemnianymi lusterkami wizjerów.

- Otóż sprawa jest taka, drogi panie Merdałło, że musimy w ramach obywatelskiego obowiązku wspomóc pracę RAB, a panowie przypilnują, żebyśmy się z niego dobrze wywiązali. Liczę, że jako pracownik naszego zakładu, wykaże się pan opanowaniem i zdrowym rozsądkiem... – Kierownik począł się nerwowo wiercić w fotelu, jakby nie mogąc doczekać zwolnienia z przykrej funkcji wodzireja, odgrywającego farsę formalnej prezentacji.

Przeciągnąwszy ponad wszelką miarę pełne napięcia milczenie, Pałapała zaskrzypiał kokosząc się w fotelu po czym wyszczerzył w parodii uśmiechu drobne słupki ostrych pożółkłych zębów.

- Musimy wiedzieć o co chodzi – wychrypiał głosem nałogowego palacza – a pan nam w tym pomoże, tak?

- Oczywiście, ja zawsze... – wybąkał Merdałło. – Tylko nie bardzo wiem jak...

- Spokojnie, wszystko w swoim czasie. Od tego, jak, to my tu jesteśmy, od pana oczekujemy jedynie całkowitej dyspozycyjności.

- Musi pan postępować ściśle według instrukcji majora Pałapały – podjął Megalołłeło. - Z pracą w dziale zaopatrzenia oczywiście koniec. Ma pan gwarantowane przejście do administracji średniego szczebla z podwójnym wobec dotychczasowego wynagrodzeniem i licznymi premiami za wyniki. Kluczowa jest dyspozycyjność i pełna dyskrecja...

- W przypadku niesubordynacji lub rażących zaniedbań – przerwał kierownikowi Pałapała – nasi agenci zabiorą pana na wycieczkę do mrocznego zakątka lasów państwowych.

- Tak, tak. Kocimiętka w skarpety. Panie Merdałło – wyraźnie już drżącym głosem usiłował przykryć groźbę majora Megalołłeło – oferta ma charakter jednorazowy, a czas odgrywa kluczową rolę. Pomoże pan, prawda?

- Zawsze może pan na mnie liczyć, panie kierowniku. Dobro zakładu i kraju na pierwszym miejscu – wyrecytował Merdałło.

- No i znakomicie – podsumował major. – Teraz poczeka pan w stołówce kierownictwa. Będziemy mieć pana w zasięgu.

Zszokowany tempem i kierunkiem rozwoju wypadków, kompletnie stracił wyczucie.

- Wszystkie stołówki w części administracyjnej działają jedynie do czwartej trzydzieści – wypalił.

- Nie szkodzi – odparował Pałapała – dzisiaj będą dostępne tak długo, jak to będzie konieczne. Poczeka pan w stołówce. Proszę coś zjeść, odprężyć się. Wezwiemy pana, kiedy przyjdzie pora. Na razie to wszystko.

Faktycznie, pomimo późnej pory jadłodajnia kadry kierowniczej pozostawała pod parą, jednak zamiast urzędników, obszerną salę wypełniała teraz chmara czarnych upiorów, obsługiwanych przez wylękniony personel gastronomiczny, najwyraźniej ściągnięty w większej liczbie również z innych lokali zakładowych.

Rozchylone niby szczękoczułki łódeczki masek, pozwalały agentom swobodnie konsumować, choć widok łyżek i widelców znikających w mrocznych szczelinach nie należał do apetycznych. Płaszcze, kapelusze i rękawice przydawały scenie absurdu, przywodząc na myśl milczący rój gigantycznych owadów, pałaszujących szczątki rozczłonkowanej uprzednio ofiary.

Zjadł bez apetytu, a potem tkwił na twardym krześle, obserwując jak kolejni agenci kończą posiłek i bez słowa opuszczają stołówkę, zapewne zmierzając wprost na wyznaczone stanowiska. Trwało to aż do zmroku niepostrzeżenie wypełniającego wysokie okna, gdy system rozjarzył elektrycznym sykiem blade i ciche do tej pory pałki świetlówek.

Aż podskoczył, kiedy dłoń w skórzanej rękawicy, niczym wielki brunatny pająk wylądowała ciężko na prawym ramieniu.

- Już czas – zagdakał zniekształcony maską anonimowy głos.

Zerwał się z krzesła i poczłapał w obstawie, przygarbiony, ze spuszczoną głową. Perspektywa utraty stresującej i niewdzięcznej pracy, nie wydawała się już ani kusząca, ani przykra. Merdałło Piesiowy przywołał wspomnienie anielskiej twarzyczki Mirabelki Pieścirączki, jej stalowoniebieskich oczu, piegów i rudych loków. Czuł całym rozedrganym wnętrzem, że nigdy nie wróci nie tylko do biura, ale również do małego wilgotnego mieszkanka, do śmierdzącego paliwem i gumą, zimnego zimą i rozprażonego latem pracowniczego autobusu, samotnych poranków i równie samotnych wieczorów. Nieodwołalność gwałtownej odmiany losu wypchnęła go daleko poza strefę iluzji kontroli. Zresztą, od zawsze dryfował na jej rozmytej granicy, a teraz zmierzał ku pewności końca wszystkiego, co po ludzku znajome. Po raz pierwszy od bardzo dawna zapłakał.

Trop wiedzie wstecz, ku „Le Pupille” (2022)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones