Film o czarnych z problemami białych, wszyscy afroamerykanie są tu doktorami, dyrektorami, szefami, pisarzami, prawnikami, biali są źli, głupi, przerysowani, groteskowi. Widac że twórcy mieli aspiracje co najmniej na powtórkę Woodego Allena czy Payna, niestety wszystko tonie w obezwładniajacej nudzie, słabych dialogach, marnej dramaturgii, miota się między komedią, satyrą, dramatem, romansem, "ostrze" satyry jest na poziomie kołka rozporowego a scenarzyście dużo brakuje do Lumeta. Najbardziej przereklamowany film sezonu.
Właściwie amerykańska fikcja, co tym bardziej odpowiada sztampowej treści i jakości
O ile irytuje mnie klękanie prze BLM, rasizm murzyński i inne tego typu rzeczy to irytuje mnie także negowanie, że czarny nie może być inteligencją amerykańską.
Wiem, że mimo iż jest ich zaledwie 13% populacji USA a w więzieniach stanowią 46% populacji (biali 36%) to jednak sporo osób czarnoskórych z pewnością da się zaliczyć do wykształconej inteligencji. W tym filmie jest ich dużo ale takie jest środowisko głównego bohatera. U białych jest identycznie przecież, w środowisku patusów nie uświadczymy inteligencji i vice versa.
To przez nachalną polityczną poprawność spinamy się na rzeczy oczywiste, które normalnie przeszłyby bez żadnej reakcji.
Tylko że problem z tym filmem, przynajmniej dla mnie, polega na tym, ze czarni krytykują samych siebie, jednocześnie starajac się nie urażać pobratymców i przedstawiac siebie w samych superlatywach. Dostaję w rezultacie przerysowany obraz groteskowych białych i oczytanych, inteligentnych czarnych w takim krzywym zwierciadle bez krzywizn. Jezeli to miała być satyra, to oczekuję takiej na poziomie American Beauty Mendesa, czy Happines Solondza
A np. czarna gosposia to też zalicza się do tych "wszystkich afroamerykanów", którzy są są "doktorami, dyrektorami, szefami, pisarzami, prawnikami"?