"Augustine" to lepsza wersja "Niebezpiecznej metody". Należy porównanie tych filmów potraktować na pół-serio, bo różnią się znacznie. W kategorii "opowieści o dziwnej relacji pacjent-lekarz" Francuzi prześcigają jednak Cronenberga wnikliwością spojrzenia. Nie dysponują może wielkimi nazwiskami oraz takim warsztatem, jednak mają wiele więcej do powiedzenia.
Tytułowa Augustine znajduje się między młotem a kowadłem. Jest dojrzewającą nastolatką, myślącą o przyszłości, miłości i emocjonującym życiu. Nagła choroba przekreśla wszystkie te nadzieje, a bohaterka trafia do szpitala profesora Jeana-Martina Charcota. Nie wiadomo czy uczony faktycznie chce jej pomóc, czy uważa ją jedynie za interesujący przypadek, który pomoże mu rozwoju kariery. W rozwikłaniu tej zagadki nie pomogą wcale narodziny wzajemnej fascynacji cielesnej, jaką zaczynają się darzyć.
W XIX wiecznym Paryżu nie ma miejsca na humanitaryzm. Z jednej strony medycyna chce położyć kres władzy kościoła, który zaburzenia nerwicowe uważa za działania sił nieczystych. Z drugiej zaś lekarze ratują niedoszłe czarownice, by uczynić z nich króliki doświadczalne, nie okazując im żadnej empatii. Przypadek Louise Augustine Gleizes był świetnym przykładem by opisać nieludzkie warunki panujące w naukowym świadku owego okresu.
Tylko relacja na linii profesor-jego żona została źle zarysowana (sztampa: zaniepokojona starsza kobieta podejrzliwie przypatruje się pracy męża, który przestał się nią interesować, ale nic z tym nie robi). Reszta jest na swoim miejscu. W dużej mierze dzięki aktorom: Vincent Lindon zagrał bardzo trudną w rozszyfrowaniu postać, a indie-popowa wokalistka Soko zalicza tu najlepszy występ w karierze aktorskiej. Skoro już wspomniałem o "Niebezpiecznej metodzie" to warto tu porównać ją i Keirę Knightley: widać czego zabrakło w filmie Cronenberga- porządnej roli kobiecej.
Osobiście polecam. To klimatyczne, wielotematyczne kino warte uwagi widzów, a tej dotąd dostało niewiele.