Niezwykle udana stylizacja, nic nie zgrzytało. Czerń i biel świetnie wprowadziły nas w niesamowitą konwencję minimalizmu i dodały tajemniczości.
Główny bohater mówi niewiele, a każda jego odpowiedź, która rozmowie nadaje jedynie dynamiki, a nie sensu, nieźle mnie ubawiła. Dzięki temu, że tym razem zrezygnowano z zawiłości charakterologicznych Eda wydaje nam się, że świetnie go znamy.
Niesamowite jest też zestawienie Eda z Frankiem i milczącego cierpienia tego pierwszego.
Podsumowując: 9/10 za kompozycję, minimalizm, zwroty akcji, wyjątkowy, nienachalny żart (mam na myśli również pojawienie się statku kosmicznego), aktorstwo. Natomiast jeden punkt odejmuję z subiektywnych względów - ze względu na czas trwania- kilka razy miałam wrażenie, że to już koniec.
Mnie minimalizm, o którym piszesz znużył po 20 minutach. Brakowało mi jakiegoś punktu zwrotnego akcji, który przykułby moją uwagę. Pomysł może i niezły, jednak nie do tej właśnie historii.
Zgadzam się z oceną, ale co do tej czerni i bieli. Czy tylko ja widziałem film w wersji "sepia"? Na FW screeny są czarno białe, ja oglądałem wersję w sepii, taka brązowawa czerń i biel.
Zgadzam się w 100% z opinią. Piękny film o nieprzesadzonym w swoim wyrażeniu estetycznym minimalizmie. Tytuły o podobnym wydźwięku wprowadzają mnie w dziwny spokój i opanowanie. "Man who wasn't there" wpłynął na mnie tak samo mocno jak klasyki. Pozornie prosta fabuła, świetnie zachowana równowaga między ciekawym tempem rozwoju akcji a oddaniem charakteru i specyfiki filmu braci Coen.
Osobiście przyznałam 8/10, ponieważ film być może nie był rewelacyjny, ale na pewno mocno przemyślany i satysfakcjonujący prostego, ale wymagającego widza. Bardzo podobała mi się rola McDormand oraz Shalhouba (Detektyw Monk zawsze w formie).
Pozdrawiam serdecznie:)
"estetyczny minimalizm"? W tym filmie mamy, zajebiście duży wachlarz ujęć, wielowątkową fabułę, bardzo zróżnicowane postaci, mieszaninę gatunków, kurde nawet spowolnienie obrazu, czy zalatują a surrealizmem scena z kołpakiem. Ludzie kupcie sobie słowniki. Minimalizm to jest u braci Dardenne, albo w Jesiennej Sonacie Bergmana.
Co do samego filmu to moim zdaniem jest wyśmienity, świetnie demaskuje amerykańską kulturę, podział na biednych i bogatych który nie kuje tak w oczy jak ten moskiewski, ale jest wyraźny. Mamy tu same próby "dojścia do czegoś", które kończą się stratą pieniędzy, śmiercią, alkoholizmem, rezygnacją, chorobą psychiczną w najlepszym wypadku złamaniem obojczyka. Intryguje mnie postać zagrana przez Scarlett, Boba jak nie szanuję po tym filmie będę musiał zmienić o nim zdanie. Dodatkowo ciekawe ujęcie partnerstwa, gorzkie, acz niebezpiecznie realistyczne. Co do warstwy wizualnej to też mam czarno - białą kopię.