PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=875739}
5,2 2 993
oceny
5,2 10 1 2993
4,2 5
ocen krytyków
Dwie minuty do piekła
powrót do forum filmu Dwie minuty do piekła

Ten horror miał wszystko, aby mógł się udać: rodzinną tajemnicę, stary budynek, zagubioną główną bohaterkę, która podąża za śladami pozostawionymi jej przez ojca i nadprzyrodzony byt, nad którym musi trzymać pieczę, bo to jest jej dziedzictwo. Niestety zbyt wiele elementów nie zagrało - ale po kolei.

Iris Lark (Freya Allan) , to dziewczyna, która prowadzi nieco tułacze życie. Pomaga jej przyjaciółka, Katie (Ruby Barker). Pewnego dnia Iris dowiaduje się o śmierci swojego ojca, Owena (Peter Mullan), którego nie widziała od lat, gdyż ten odszedł od rodziny, gdy bohaterka była dzieckiem. Zostawił jej w spadku upadły pub w Berlinie. Iris udaje się więc na miejsce, by dopełnić formalności. Dzięki notariuszowi nieruchomość dość szybko przechodzi na nią. Dziewczyna jednak nie wie, że oprócz wielkiej nieruchomości podpisując jeden z papierów, podjęła się bycia strażniczką istoty o niezwykłym darze, potrafiącej przybierać postaci zmarłych osób. Dzięki temu ci, którzy np. nie zdążyli się pożegnać przed śmiercią ze swoimi bliskimi, mogą choć raz jeszcze z nimi pomówić... Zasada jest niestety taka, że tytułowa istota nie może opuścić piwnicy pubu a nadzór nad ową istotą jest jednocześnie klątwą ciążącą na właścicielu nieruchomości. Sam rytuał przywołania zmarłej osoby opiera się na podaniu jakiejś jej rzeczy istocie. Ta zjada go i przybiera postać tej osoby, z którą chce się porozmawiać. Zasada jest jednak taka: nie wolno przekroczyć bariery dwóch minut, bo po tym czasie, to istota przejmuje z powrotem nad sobą kontrolę....


Przyznam, że trailer mnie zaciekawił, choć nie spodziewałem się fajerwerków. Liczyłem na solidny horror na piątkowy wieczór, który będzie miał klimacik. W końcu na składniki wybrano tu naprawdę znakomite elementy: depresja, niemożność pogodzenia się ze stratą ukochanej osoby, Lovecraftowski sposób umiejscowienia akcji (niby zwykły, opustoszały upadły bar, ale jednak nie), no i sama antagonistka, czyli wiedźma/istota - tytułowa "Baghead" (tłumacze znów zaszaleli i dali polskie, złowieszczo brzmiące "Dwie minuty do piekła", choć tak naprawdę piekła na ekranie nawet po upływie tych dwóch minut nie ma, ale rozumiem zamiar: "workogłowa" albo "torbogłowa" nie brzmiało by dobrze w kontekście horroru). Czy się udało??? Niestety nie... Alberto Corredor, podobnie jak Parker Finn ze swoim "Smile", na kanwę scenariusza wziął własny short o tym samym tytule, więc ramy historii są zachowane. Dopisano kilka nowych postaci względem krótkometrażówki, by zapełnić historię i mamy film na ok. 90 minut. Niestety, nie wykorzystano potencjału tej historii za cholerę począwszy wyliczając od tego co drzemało w postaci Neila (Jeremy Irvine). Jego backstory miało szansę na większą eksplorację. Ujawniłoby to więcej o jego motywacji. Nie wykorzystano potencjału także samej kreatury, jaką jest Baghead - swoją drogą to postać wzorowana na Facecie w Czerni z serialu "Zagubieni" (aka. Czarny Dym), a ten z kolei był wzorowany na Pennywise’ie z „To”. On też potrafił przybierać postaci zmarłych osób i też miał dostęp do ich świadomości, ale technicznie rzecz ujmując - tak jak w przypadku Baghead - dana forma jest tylko dla nich fasadą, bo w gruncie rzeczy nadal są sobą i chcą zrealizować swój plan - wydostać się ze swych więzień (Serialowy Czarny Dym z wyspy, na której więził go Jacob, a Baghead z piwnicy, w której więziło ją bractwo).
Nie podobało się mi też tzw. przyspieszone „śledztwo” przeprowadzone przez kumpelę Iris, Katie – i to tylko po to, by dać się zabić w jeden z najgłupszych możliwych sposobów – tak ja wiem, że bez głupich decyzji bohaterów nie byłoby horroru, ale tutaj to aż stanowczo razi po oczach i jest niestety jednym z najsłabszych punktów filmu. Samo wyjaśnienie tego, kim lub czym jest Baghead, i to płynące wprost od tej istoty pod postacią jednego z poprzednich „właścicieli” również nie należy do najlepiej wybranych rozwiązań fabularnych. Sam wątek „śledczy” mający na celu rozwiązanie tajemnicy, czym jest coś prześladujące bohaterów, nadaje dodatkowego klimatu i podbija niekiedy suspens filmów grozy. Tutaj w pewnym momencie pada wyjaśnienie: „No ok, to była wiedźma, która potrafiła sprowadzać zmarłych i pewne bractwo postanowiło ujarzmić jej potęgę. Zamurowano ją żywcem, ale nie mogła umrzeć. Bractwo po raz kolejny postanowiło ujarzmić jej potęgę, więc rozwalono ściany i powierzono pieczę zajmowania się monstrum strażnikowi (właścicielowi pubu), któremu monstrum jest posłuszne. Tylko on stanowił barierę między workogłową wiedźmą, a światem zewnętrznym, gdyż potwór/wiedźma/to coś nie mogło nigdy opuścić piwnicy – taka była reguła. Na dodatek nad każdym z właścicieli, który podpisał się na dekrecie własności pubu, ciążyła klątwa owej wiedźmy wiążąca go i z miejscem i z nią samą, z której tylko uwalniała go śmierć. Wówczas należało znaleźć nowego właściciela dla tej osobliwej lokacji i tego osobliwego potwora.”
Oczywiście jest też poruszony wątek zemsty na bractwie przez samą wiedźmę za jej uwięzienie, ale podobnie tak jak w Czarny Dym z „Zagubionych”, tak i ona musiała przestrzegać pewnych reguł ustalonych przez strażnika. Nie mogła więc sama go zabić, ale poprzez manipulowanie osobami, które chciały porozmawiać ze swoimi bliskimi zmarłymi, mogła doprowadzić do tego, by to oni zabili strażnika, a wówczas wiedźma, jeśli przeobraziłaby się w swojego ostatniego zmarłego właściciela wtedy, gdy nowy jeszcze nie podpisał się na dekrecie, mogłaby opuścić swoje więzienie bo sama w końcu po tylu wiekach „byłaby sobie panem”. Wspominałem tu o regułach przemian – aby maszkara mogła przyjąć postać danej zmarłej osoby, musi połknąć jakąś rzecz należącą do zmarłej/zmarłego. Dla niej pierścionek albo telefon to bez różnicy, choć to pochłanianie telefonu wyglądało lekko komicznie (z drugiej strony nie wiemy, jaki aparat gębowy posiada nasza workowatogłowa potwora).

Sama ta historia przeszłości wiedźmy byłaby spoko, gdyby właśnie nie sposób jej przedstawienia jako telegraficzny skrót wydarzeń, który dostajemy w pewnym momencie filmu. O wiele ciekawiej byłoby, gdyby zostało to przedstawione w formie jakiegoś miniśledztwa gdzieś na drugim planie, gdzie bohaterowie sami odkrywają, czym owe coś z piwnicy jest, choć przez to film byłby nieco dłuższy, ale może dzięki temu też i bardziej intrygujący.
Dodatkowo co jeszcze mnie tutaj bardzo poraziło, to jeden szczególny detal w scenie, gdy ta kumpela Iris wchodzi do piwnicy i dostaje na tacy gotowe wyjaśnienie o czarownicy de facto od niej samej pod postacią jednego z poprzednich strażników. Jak to jest, że owa wiedźma była w stanie manipulować umysłem Iris i wiedziała, że to ona jest strażniczką, a zamiast zabić od razu kumpelę głównej bohaterki, wszystko jej wyjaśnia po czym zadaje pytanie: „ale ty nie jesteś strażniczką?” i dopiero wtedy urządza sobie polowanie? To trochę gryzie się fabularnie i niestety jest kolejnym minusem tejże opowieści.

Dużo poszło z mojej strony o opowieści, ale nic o grze aktorskiej. Ta jest poprawna, acz bez fajerwerków. Postać Iris odtwarzana tu przez Freyę Allan nie jest może jakimś zupełnym drewnem, ale widać, że aktorka nie gra nadto ekspresyjnie. Jej charakter bardziej wygląda na protagonistkę gry, która musi zajrzeć tu i ówdzie, by pchnąć akcję naprzód. Nie wiemy o niej nic, ponadto, że żyła w Anglii i że z ojcem nie miała kontaktu, gdyż w związku z tym, że zostawił ją i jej matkę, dla niej „zmarł” aż do czasu, gdy jednak dokonał tego naprawdę.... I to wszystko. Towarzysząca jej Ruby Barker jako Katie wypada nieco lepiej, ale jako sztampowa, teoretycznie najbardziej racjonalna bohaterka horrorów rzucająca teksty „hej, musimy się stąd wynieść” musi zginąć w dość głupi sposób wedle scenariusza. W ostatecznym rozrachunku wypada w swej roli podobnie jak i główna bohaterka. Na uwagę zasługuje na pewno Jeremy Irvine jako Neil – zdesperowany facet, który chce odzyskać swą zmarłą żonę (aż dziw bierze, że to właśnie wokół tego schematu nie obudowano tej opowieści). Ta postać ma silny motywator i nie jest tylko papierowym bohaterem na odstrzelenie. .
Gdzieś na trzecim planie mamy Petera Mullena jako ojca głównej bohaterki – ten – co prawda zza grobu – ale jednak niczym Wergiliusz w „Boskiej Komedii” Dantego, wprowadza swą córkę w tajemnicę baru i tego, czym owy stwór jest (na tyle, na ile sam wie). Tutaj rola też zagrana dobrze warsztatowo. O grze samej wiedźmy raczej za wiele się nie wypowiem – aktorka Anne Müller, jak to typowa Niemka, przez większość czasu wolała grać z workiem na głowie na ekranie niż pokazać twarz… Ale dość tej mojej ironii i szydery, bo sam za pikny to ja nie jestem – stwora/wiedźmę tak naprawdę grało kilka osób, zależnie od tego, jaką postać przyjął/przyjęła i te wcielenia są chyba najsilniejszym punktem filmu. Aktorzy zrobili tu naprawdę kawał dobrej roboty. I to chyba wszystko, co mogę napisać tu o aspekcie aktorskim.


„Baghead” aka. „Dwie minuty do piekła” jako horror niestety cierpi równie mocno, co i sama wiedźma ze ściany. Klimat budowania tajemnicy gdzieś w pewnym momencie siada, suspensu brak, zostają nam jumpscare’y. Tych nie jest za dużo, ale są tak typowe jak tylko się da. Alberto Corredor mógłby uczyć się od Parkera Finna (wspominanego tu już wcześniej reżysera horroru „Uśmiechnij się”), jak budować napięcie i skończyć je dobrym jumpscare’em, jak budować klimat tajemnicy i niekiedy jak grać ciszą, bo ta ostatnia jest najprostszym narzędziem filmowego gatunku grozy do podbijania nam tętna na seansach. Tutaj niestety nie zagrało sporo z tych elementów. A szkoda.

Oprawa dźwiękowa jest jak najbardziej ok – ambienty gdzieś tam lekko podbijają klimat na tyle, żebyśmy wiedzieli, że oglądamy kino grozy, a nie jakiś kryminał.

Zakończenie, gdy już poznamy historię i motywy naszej potworzycy, jest właściwie typowe i prawdę mówiąc jeśli zaczniemy łączyć kropki jeszcze w trakcie seansu, możemy bardzo łatwo je przewidzieć. Mimo całej swej oczywistości jednak jest całkiem spoko i nie burzy ostatecznego odbioru.

Jednak do kin nie zachęcam nawet fanatyków gatunku szukających w tym kwartale dobrego filmu grozy, niczym Mojżesz wody na pustyni, ponieważ „Baghead” nim nie jest. To film, który zaprzepaścił swoje szanse na bycie naprawdę dobrym horrorem. Jest mocno średni, za bardzo nie ma pomysłu na siebie, za dużo tkwi w nim niewykorzystanego potencjału i tak sądzę, że więcej wyświetleń to on jednak zgarnie na streamingach niż z samych kin. Bo to film typowo pod streaming z nurtu obejrzyj & zapomnij, a nie na dużą kinową salę. 5/10.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones