Gdy pięć minut po północy na ekranie pojawił się znajomy napis i słynna muzyka, odpłynąłem. Wróciłem nareszcie do jednego z ulubionych uniwersów i mogłem rozpocząć przygodę z nową trylogią.
Pierwsza część filmu ociera się o arcydzieło, mimo wtórności (główna bohaterka, samotna, na piaszczystej planecie spotyka droida, który ma ważne informację dla dowództwa Rebelii - serio ?), którą oceniam jako hołd i szacunek dla starej trylogii, ogląda się to wybornie ! Dynamiczna fabuła, niezły humor, fajne postacie w osobach przeuroczej Rey, mrocznego Kyla i komediowego Finna (choć denerwującego wypowiadaniem kwestii slangiem głupawych komedii z 2015r. a nie w stylu odległej galaktyki, dawno, dawno temu...) nadają ton początkowej fazie filmu a fantastycznie wykreowany lot Sokołem Millenium doprowadza do ekstazy.
Niestety w momencie pojawienia się bohaterów u Maz Kanaty, tempo drastycznie siada. W tym momencie sądzę, że Abrams powinien zrobić nowe otwarcie, zaskoczyć widzów, sprzedać nam historię na nowe stulecie. Zamiast tego dostajemy kolejną Gwiazdę Śmierci. Komentarz kolegi z seansu: "Niezbyt wydajna ta superbroń, na zniszczenie jednej planety przypadły trzy sztuczne śmiercionośne gwiazdy", trafia w sedno. Czy inżynierowie Imperium/Nowego Porządku są aż tak mało innowacyjni i nie uczą się na błędach ?
Druga część filmu obniża poziom, brakuje w niej czegoś nowatorskiego, muzyka nie zapada w pamięć, co nie przydarzyło się dotąd żadnemu epizodowi.
Drugi seans w kinie pozwoli na nowe spojrzenie, już na spokojnie, o normalnej porze, mimo wszystko - POLECAM !