PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=105247}
3,6 25
ocen
3,6 10 1 25
Horror Safari
powrót do forum filmu Horror Safari

Jedna z wysp archipelagu Filipin, 1945 rok. Pluton armii japońskiej ukrywa w jednej z jaskiń otoczonych dżunglą, skrzynie zawierające złoto. Niestety obszar ten jest zamieszkały przez prymitywne, wojowniczo do intruzów nastawione plemię, które atakuje konwój i wybija prawie cały jego skład. Z życiem uchodzi jedynie trzech cesarskich oficerów, którzy sporządzają mapę miejsca, w którym ukryto skarb, składając dodatkowo związaną z tym przysięgę.
Po latach w posiadanie mapy wchodzi osobnik podejrzanego autoramentu, który organizuje ekspedycję mającą odnaleźć zaginione złoto. Niestety w toku wyprawy jej członkowie zaczynają, jeden po drugim ginąć w tajemniczych okolicznościach…

Dawno nie widziałem filmu takiego jak ten, który przy wyłożonych środkach, sporym budżecie, gwiazdorskiej bądź co bądź obsadzie i dobrych twórcach, został by tak dalece skopany. Mamy tu bardzo, ale to na prawdę bardzo słabą reżyserię. Filmowanie większości ujęć z jednej tylko kamery, niezdolność do wykorzystania fantastycznych plenerów pośród których rozgrywa się 80% akcji filmu. Byle jaki montaż zdjęć i muzyka, która zamiast współtworzyć narrację w filmie, niejednokrotnie tylko potęguje chaos.
Wydaje się, że chyba najbardziej winny opisanego bałaganu jest sam Alan Birkinshaw. Jako reżyser czuwający nad całością był chyba w wyjątkowo słabej formie. Dodatkowo jako autor scenariusza powinien być chyba bardziej zaangażowany w projekt. Wiem, że nie dał się poznać jako jakiś szczególnie utalentowany twórca, ale oglądając „Safari Horror” ma się wrażenie, że po prostu nie panował nad całością tego, co działo się na planie. Można odnieść wrażenie, iż aktorzy z góry założyli, że mają rzecz odfajkować, pobrać gaże i wrócić każdy do siebie.
To się po prostu czuje. Może młoda Barber coś z siebie próbuje skrzesać, ale cała reszta obsady, zwłaszcza tej pierwszoplanowej zdaje się podchodzić do projektu jakby była na pikniku a nie planie zdjęciowym.
Francesco De Masi, który potrafił stworzyć kapitalne motywy muzyczne dla kina (że przypomnę niezapomnianą nutę z „Lone Wolf McQuade”) tym razem daje pokaz jakiejś amatorszczyzny proponując widzowi dogorywające pobrzękiwania. Może po prostu obejrzał już zmontowany film. Dotarło doń z czym się mierzy i poszedł za przykładem innych..
Reżyser nie przywiązywał też większej wagi do dbałości o jakiekolwiek szczegóły, więc widz musi w opowiadanej historii znosić cały czas i akceptować pojawiające się co chwila niedorzeczności.
Członkowie ekspedycji przedzierając się przez filipińską dżunglę w ogóle nie korzystają z maczet. Bohaterowie docierający do ukrytej wśród dziczy jaskini biorą… czekające na nich i ułożone w rzędzie pod ścianą, przygotowane do użycia pochodnie. I tak dalej.. wiem, że się tu czepiam, ale wspominam o tym, gdyż stanowi to część składową filmowej niedoróbki.
Gdyby akcja filmu była przy tym zajmująca, mniej by to zwracało uwagę. Ale poza pierwszym kwadransem, przez następną blisko godzinę w opowiadanej historii PRAWIE NIC SIĘ NIE DZIEJE.
Bohaterowie kolejno giną, często w okolicznościach które twórcy filmu kompletnie pozostawiają bez wyjaśnienia (patrz np. Maria w wydaniu Gemser – zawał, skurcz, utopiła się, czy podtopił ją kosmita?...).
Ogólnie odnosi się wrażenie, że wszyscy chcieli jak najszybciej zrobić swoje bez jakichkolwiek dubli, aby następnie rozejść się do domów.
Mimo to zachęcam do obejrzeniu tego „półproduktu”. Dlaczego?
Dla obsady właśnie.

Decydując się na obejrzenie filmu kojarzyłem, że zagrał w nim Stuart Whitman. To pchnęło mnie do poświęcenia mu uwagi i przeczytana gdzieś, kiedyś wzmianka, że aktor mocno pił podczas zdjęć, zaniedbując swe obowiązki. Teraz już może wiem dlaczego. Nie sprawdziłem kto inny współtworzył obsadę aktorską i z biegiem minut szczęka mi coraz bardziej opadała, gdy docierało do mnie, kto pojawia się na planie.
Mamy tam Woody’ego Strode zapamiętanego z tak wielu filmów akcji („The Professionals”, „Shalako”) i unieśmiertelnionego w epizodycznej roli w „Spartakusie” w najlepszej, wg mnie scenie filmu. Też głównie ledwo łazi. Też widać, że Mu się nie chce, ale… na planie jest.
Partneruje mu Toshiyuki Sakata – legendarny „kapelusznik” kojarzony zapewne przede wszystkim przez fanów przygód agenta Bonda za jego wyrazistą rolę w „Goldfinger”. Przez cały film się chichra, jest mega wesoły i przynajmniej daje czytelne sygnały widzowi, że się dobrze na planie bawi. Aż trudno uwierzyć, iż podczas zdjęć był już śmiertelnie chory, że był to ostatni film w jego karierze, że nawet nie doczekał premiery filmu umierając na raka jeszcze przed nią.
Poza tą dwójką mamy ponadto w filmie zjawiskową parę z płci pięknej.
Do produkcji pozyskano Laurę Gemser, indonezyjską piękność, która po Sylvii Kristel przejęła na prawie dekadę schedę w cyklu „Emanuelle”. Twórcy filmu może i nie zadbali o całokształt produkcji, ale o pełne wyeksponowanie wdzięków aktorki w scenie pod wodospadem – już jak najbardziej. Jeśli fani serii już rzucają się do przeszukiwania sieci, aby obejrzeć „Horror Safari” to pomocnie dodam, że scena kąpieli trwa dość długo…
No i jest wyglądająca wprost fantastycznie Glynis Barber, która mnie tak fascynowała w latach 80-tych, gdy ustrój słusznie miniony już się chylił a ja nie zaprzątając sobie przełomowymi wydarzeniami głowy, śledziłem wyczyny brytyjsko-jankeskiej pary detektywów w nieśmiertelnym serialu „Dempsey & Makepeace”. Wydaje się też, iż w tym filmie jest członkiem obsady, który się najbardziej stara. Choć obserwując sceny pocałunków z Whitmanem zastanawiałem się, czy towarzyszące podczas nich odczucia, nie są dla tej zjawiskowej blondynki tożsame z tym, czym dzieliła się Vivien Leight po ujęciach całowania z Clarkiem Gable.

Reasumując – warto obejrzeć film tytułem ciekawostki do której upchano w jednym worku tyle gwiazdek. Wydaje się, że właśnie na to liczyli producenci. Na mocną obsadę, która przy zaniedbaniu całej reszty, przyciągnie tak, czy inaczej widownię. Szereg scen to potwierdza. Wykorzystanie Gemser na tle wodospadu. Scena udawanej walki między dwoma umięśnionymi tytanami w wydaniu Strode vs Sakata, w pełni to potwierdza.
Na koniec dodam tytułem uzupełnień. Film nie jest horrorem. Rozumiem, że zespół FilmWebu ma w zwyczaju zamieszczać różne rzeczy bez ich weryfikacji, która to praktykę można obserwować z zaciśniętymi zębami od lat, ale może czas zadbać bardziej o te kryteria. Osoba która tak uszeregowała tą produkcję daje tym dowód, iż w ogóle filmu nie widziała. Warto to zmienić. Mamy tu film przygodowy, ewentualnie niedorobione kino akcji. Natomiast horror - to ani trochę.
Także zamieszczony dwukrotnie na stronie opis, przypisany filmowi i zatwierdzony przez redakcję – rozmija się z fabuła filmu. W „Horror Safari” nie ma żadnych kanibali. A przynajmniej nie jest to niczym potwierdzone. Plemię atakujące konwój w scenach otwierających obraz nikogo nie pożera, nie piecze i nie degustuje – wybrać, co kto woli. Najgorsza im przypisana scena to odcięcie głowy jednego z przeciwników i tryumfalne jej obnoszenie na tyce. Także formuła - „kilku żołnierzom udaje się wyjść cało z tej krwawej jatki i pomyślnie ukryć skarb głęboko w dżungli” stanowi odwrócenie kolejności względem tego, co pokazano w filmie. Najpierw ukrywają a potem przepijają się (zresztą w nieoczekiwanie widowiskowej scenie walki z użyciem mieczy) przez zastęp próbujących ich zadziugać tubylców.

Broń i ekwipunek pokazane w filmie.
W filmie rozgrywającym się w tak specyficznej scenerii powinniśmy oczekiwać sporego wyeksponowania broni w rękach bohaterów. Nic takiego nie ma tu miejsca. Nawet oś tak, wydawało by się, że nieodzownego w zielonym interiorze jak maczeta, pojawia się w filmie bodajże raz i to w markowanej scenie walki (Strode vs Sakata).
Dodatkowo kopie filmu, które wytropiłem w sieci są w fatalnym stanie i trudno przy niewyraźnym, czy zaciemnionym obrazie coś konkretnego rozpoznać. W najczytelniej chyba sfilmowanej scenie otwierającej film mamy w rękach japońskiego strzelca pojedynczy erkaem Typ 96-99, który wygląda całkiem nieźle. Żołnierze z zaatakowanego pododdziału prowadzą ogień w ścianę dżungli z kilku typów karabinów. Te ostatnie wyglądają na jakieś przeróbki dokonane na poczet planu zdjęciowego. Część z nich miała, zdaje się w zamyśle markować krótkie kawaleryjskie karabinki Typ 44. Reszta bardziej przypomina wybrakowane Springfieldy 1903, które, jak rozumiem miały w założeniu naśladować japońskie Arisaki. Podczas rzucania przez broniących się Japończyków granatów ręcznych widzimy jak zębami wyrywają oni przed rzutem zawleczki, co w przypadku japońskich odpowiedników miejsca przed rzutem mieć nie mogło.

Tytułem ciekawostki: obraz można też czasem znaleźć pod tytułem „Invaders Of The Lost Gold”. Niestety w sieci króluje wersja okrojona o ok. 2 minuty względem pierwowzoru, co zawdzięczamy dwóm rzeczom. Dystrybutorowi z ówczesnego RFN-u, który wyciął co bardziej wg niego, drastyczne sceny, zwłaszcza z początku filmu. Oraz temu, że nie dopilnowano odpowiedniego przechowywania innych kopii. Skutkiem czego nawet te, które możemy oglądać sprawiają wrażenie jakby całe dekady przeleżały pod lodem w złych warunkach. Jakby na potwierdzenie, że o filmie szybko zapomnieli wszyscy. Bóg, widownia i sami twórcy.

Pozdrawiam.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones