Joy to dość dobry, bardzo realny film, co jest dziś rzadkością w amerykańskim kinie. Ale emocjonalnie bardzo się wymęczyłem na seansie. Przez niemal 2 godziny główną bohaterkę spotykają same rozczarowania i porażki, jest niesprawiedliwie traktowana przez los, a liczby "optymistycznych momentów" w filmie wynosi 2 i trwa całe 5 minut... Uważam że mimo, iż film ma oddać prawdziwą (?) historię i trudy z jakimi borykała się główna bohaterka, taka ilość negatywnych wydarzeń jest zbyt duża, i reżyser powinien wpleść do filmu kilka chociażby pomniejszych wydarzeń, które rozluźniłyby strasznie napiętą atmosferę i ilość negatywnych przeżyć podczas seansu. Nie mieliście takiego wrażenia oglądając film ?